Wszyscy wyglądamy końca wojny w Ukrainie, ale jak ów koniec miałby wyglądać? Słyszymy, że cały czas toczą się na różnych szczeblach rozmowy ukraińsko-rosyjskie; choć o tych z udziałem Abramowicza dowiedzieliśmy się dopiero, kiedy ujawniono informacje o próbie otrucia ekipy negocjatorów („Rosyjski łącznik”). Najbardziej zaawansowane są rozmowy prowadzone w Turcji, gdzie ewentualnie miałoby też dojść do spotkania Putin-Zełenski. Prezydent Ukrainy przedstawił już nawet plan pokojowy, obejmujący warunkową (referendum) zgodę na neutralność kraju w zamian za gwarancje bezpieczeństwa „lepsze niż te, które otrzymaliśmy w 1994 r. w Budapeszcie”. W wywiadzie dla kilku niezależnych rosyjskich mediów (przedruk w „Gazecie Wyborczej”) potwierdził też, że Ukraina nie zamierza siłą odbijać Krymu i Donbasu ani dyskryminować, co jej zarzucano, języka rosyjskiego. Są to ustępstwa, które w zasadzie spełniają oficjalne rosyjskie postulaty, podawane jako pretekst do agresji; o „demilitaryzacji” i „denazyfikacji” Ukrainy przestaje już mówić nawet rosyjska propaganda. Warunek Zełenskiego: wycofanie wojsk Federacji na pozycje sprzed 24 lutego. To, niestety, jest mało prawdopodobne.
Armia rosyjska poniosła w Ukrainie ciężkie straty: ludzkie, sprzętowe, wizerunkowe, moralne. Okazała się – jak opisujemy w naszym okładkowym raporcie („Żelazem i mięsem”) – nowym wcieleniem Armii Czerwonej, byle jak dowodzonej, zdemoralizowanej, nieliczącej się z ofiarami własnymi, popełniającej zbrodnie na ludności cywilnej.