Niedawno Grodzki, przemawiając online do Rady Najwyższej Ukrainy, ni stąd, ni zowąd przeprosił za to, że niektóre polskie firmy w haniebny sposób kontynuują działalność w Rosji, że przez Polskę tysiące tirów w dalszym ciągu jadą na Białoruś i dalej, że polski rząd nadal importuje rosyjski węgiel i nie potrafi zamrozić aktywów rosyjskich oligarchów, finansując w ten sposób, chcąc nie chcąc, „zbrodniczy reżim, który zdobyte pieniądze zużywa na mordowanie niewinnych ludzi”.
Wypowiedź ta oburzyła polityków PiS. To, że w stwierdzeniach Grodzkiego nie można było doszukać się niczego niezgodnego z prawdą, uznali oni za rzecz haniebną i sprzeczną z polską racją stanu. Ich zdaniem dla ludzi, którzy z powodu rozbuchanego ego nie potrafią się powstrzymać od mówienia prawdy, w polskiej polityce nie ma miejsca, dlatego im szybciej wymachujący prawdą jak cepem Grodzki przestanie być trzecią osobą w państwie, tym lepiej. Także niektórzy koledzy partyjni Grodzkiego nie kryli, że marszałek, wygłaszając publicznie w tak trudnym dla kraju momencie opinie polegające na prawdzie, zachował się lekkomyślnie i „poszedł po bandzie”.
Najsurowszy w ocenie był Adam Andruszkiewicz, sekretarz stanu w KPRM. „Pan Grodzki dopuścił się zdrady stanu” – orzekł, dodając, że „swoją głupotą, czy też celowym działaniem, dał amunicję do rąk moskiewskiego reżimu”. Osobiście się z taką oceną nie zgadzam; nie mam pojęcia, co marszałkiem Grodzkim kierowało, jednak oskarżanie go o to, że powiedział prawdę z głupoty albo celowo, uważam za krzywdzące. Czy Andruszkiewicz ma na to dowody? Rozumiem, że sam nie jest aż taki głupi, żeby w publicznych wystąpieniach posługiwać się prawdą, ale nie musi obrażać innych. Może kto inny faktycznie nie jest tak bystry jak on, ale z drugiej strony mógł mieć po prostu gorszy dzień, być niedysponowany albo tak zmęczony, że chlapnął prawdę, zanim zorientował się, że to prawda.