Zdecydowanie najsłabiej znaną postacią spośród tych, które rządzą polską polityką, jest prof. Victor D’Hondt. Do tego stopnia, że nawet jego nazwisko, jak się doczytałem, jest w Polsce powszechnie źle pisane, bowiem przez małe „d”, co podobno jest efektem skopiowania błędnego zapisu holenderskiego, przepraszam niderlandzkiego, podczas gdy szacowny pan profesor był Belgiem. A właściwie Flamandczykiem, choć wedle niektórych źródeł wśród jego przodków byli Walonowie. Skomplikowane? Nie mniej niż dla wszystkich nielubiących matematyki jego najbardziej znane dzieło, czyli matematyczny wzór regulujący przeliczanie głosów na poselskie mandaty w naszym prawie wyborczym.
W dziejach III RP wzór D’Hondta pojawił się w ordynacji po raz pierwszy jeszcze w 1993 r. i wraz ze świetnie wszystkim znanymi progami wyborczymi doprowadził wówczas do najbardziej spektakularnej „rzezi” w historii polskich bitew wyborczych. Poległo wówczas aż kilkanaście list wyborczych, na które oddano łącznie ponad jedną trzecią wszystkich głosów. Były wśród nich także i te listy, z których kandydowali Jarosław Kaczyński i Donald Tusk, co sprawiło – choć trudno w to dziś młodszym czytelnikom uwierzyć – że ci dwaj nestorzy naszej polityki na długie cztery lata zniknęli z parlamentu.
Odtąd, pomijając krótką przerwę na początku XXI w., wzór prof. D’Hondta rządzi niepodzielnie polskim prawem wyborczym i można dziś uznać za niemal pewne, że będzie tak też podczas najbliższych wyborów do Sejmu. Bez względu na to, czy odbędą się zgodnie z konstytucyjnym terminem jesienią przyszłego roku, czy też – co zwiastuje kolejna fala plotek i spekulacji – we wcześniejszym terminie. Dlatego od dłuższego już czasu trwa debata, która nasilać będzie się z każdym miesiącem zbliżającym nas do daty wyborów, na temat optymalnej liczby list, jakie powinny wystawić formacje opozycyjne lokujące się na scenie na lewo od PiS.