Nigdy wcześniej liderzy samorządowi nie mieli tak silnej pozycji politycznie jak obecnie. Rządy PiS okazały się dla nich kartą wstępu do ogólnopolskiej polityki. Wcześniej takie karty rozdawano indywidualnie. Jednak kilka lat antysamorządowej i centralistycznej polityki obozu „dobrej zmiany” wystarczyło, bo dziś prezydenci miast i opozycyjni marszałkowie województw zyskali na wadze. Najbliższy rok będzie okazją, by rolę tę wzmocnić. Okazją, którą można wykorzystać lub zmarnować. Nic bowiem nie zostanie samorządowcom podane na złotej tacy.
Tę okazję stwarza kalendarz wyborczy, w którym rok 2023 ma być – o ile Sejm nic tu nie zmieni – datą wyborów sejmowych i samorządowych. Dla lokalnej polityki sekwencja między wyborami samorządowymi i parlamentarnymi jest niezwykle ważna. Czterokrotnie w historii III RP wybory lokalne były dogrywką po parlamentarnych. Trzy razy – w poprzedniej dekadzie – otwierały jednak cykl wyborczy. Wybory samorządowe przypadające niemal równocześnie z sejmowymi oznaczają sprzyjającą opozycji równoległą mobilizację walczących o utrzymanie władzy liderów samorządowych.
Trzeba jednak dodać, że prezydenci największych miast nie są łatwym partnerem dla władz opozycji. Po pierwsze, jako jedyni posiadają silny, niezależny od poparcia partii mandat i ogromne zasoby, jakie daje kierowanie dużą jednostką samorządu terytorialnego. Po drugie, są często najlepiej rozpoznawanymi politykami we własnym okręgu, mają możliwość efektywnego wsparcia bliskich im kandydatów z list opozycji. Po trzecie wreszcie – i widać to od kilku lat – mają silne poczucie, że ich punkt widzenia i interesy różnią się od optyki liderów partii sejmowej opozycji. Jeżeli siadają do rozmów osobno, są atrakcyjnym zasobem, o który warto się starać.