Co się stało z histerią? Znikła, jak koklusz czy dur brzuszny. Zamiast tego miewamy załamania nerwowe, syndrom wypalenia, objawy depresji, napady wściekłości, a to wszystko na jakimś tle. Bo każdy wlecze za sobą ciężar z dzieciństwa, wszystkich prześladują jakieś upiory z młodości – nękanie w szkole, toksyczna rodzina, przemocowa kadra pedagogiczna, gnojenie na koloniach, „fala” w wojsku, poniżające traktowanie na porodówce. Nawet jeśli dzielnie te przeżycia wyparliśmy – „na koloniach było super!” – te przeżycia w nas tkwią.
Nie tak dawno, w zeszłym wieku, Freud wprowadził postać Dory, pacjentki, której nerwowe zachowanie próbował tłumaczyć nieprawidłowościami funkcjonowania macicy. Poglądowi temu próbowała dać wydźwięk emancypacyjny francuska filozofka Hélène Cixous. Pytała retorycznie, „która z nas nie jest czasem taką Dorą – buntowniczką, której zachowanie wykracza ponad normy?”. Pisarka Roxane Gay przedstawiała genezę rzekomej histerii: przemoc, złe relacje w domu, presja społeczna. Uświadamiała, że z pozoru nieracjonalne reakcje są efektem presji, którą kobiety odczuwają w kulturze. Szaleństwo stanowi dla nich często ucieczkę lub gest niezgody.
Język powoli odchodzi od medycznych określeń, zwłaszcza w pejoratywnym kontekście. Bierzemy pod lupę takie obelgi, jak „wariat”, „debil”, „niedorozwinięty”, które kiedyś hulały bez ograniczeń. Stopniowo nazywamy emocje, znajdujemy słowa, żeby nazwać stany, na które dawniej nie było określeń. Coraz częściej komunikujemy to, co czujemy, a nawet odważamy się przyznać, że czyjeś zachowanie nas boli i stanowi dla nas źródło cierpienia.
Nie zawsze tak było. Należymy do pokolenia, które wychowało się w czasach późnego PRL.