W przypadku takich odejść wyświechtana formułka o „końcu epoki” jest w pełni uprawniona. Bez Edwarda Miszczaka nie byłoby przecież TVN, jakie dzisiaj znamy. Od powstania stacji był jej dyrektorem programowym, odpowiadającym za wprowadzanie kolejnych formatów, ich obsadę i realizację. Zmieniali się w tym czasie właściciele i prezesi, telewizyjne gwiazdy wschodziły i gasły, a Miszczak robił swoje. W świecie polskich mediów z czasem stał się postacią na poły mityczną. Wielkim dyktatorem stylu, który ukształtował gusta i wyobraźnię milionowej widowni, a do tego promotorem niezliczonych karier celebryckich i dziennikarskich. Kiedy więc odchodzi ktoś jego pokroju, poruszenie jest zrozumiałe.
Chociaż faktyczny koniec epoki Miszczaka tak naprawdę miał miejsce już kilka ładnych lat temu. Z tej perspektywy odejście 67-letniego menedżera wcale już nie powinno tak zaskakiwać. Bo w pewnym sensie Miszczak trwał na posterunku tak długo trochę wbrew dokonującym się wokół niego przemianom. Od jakiegoś czasu jako ostatni symbolizował dosyć już iluzoryczną ciągłość z epoką założycielską Mariusza Waltera, kiedy telewizja była nie tylko biznesem, ale i przygodą oraz zdarzeniem kulturotwórczym. Po ówczesnym programowym rozpasaniu zostało już jednak tylko wspomnienie, tak samo jak minęły ekscytacje towarzyszące przecieraniu nowych szlaków. Stając się częścią amerykańskiej korporacji, TVN już ostatecznie zanurzyło się w biznesowej akuratności, gdzie logika słupków oglądalności staje się nakazem. W tej branży kolejnego „Miszcza” raczej już nie będzie.
„Pogięło was?”
Była wiosna 2001 r. Powoli zapadał już wieczór. W redakcji „Gazety Wyborczej” była to pora zamykania pierwszego wydania i zazwyczaj robiło się wtedy nerwowo.