Jarosław Kaczyński na kilka tygodni zamknął Sejm i udał się na urlop. Jak pamiętamy z poprzednich lat, znaczną część wakacji prezes PiS zwykł spędzać w towarzystwie Joachima Brudzińskiego nad Dolną Odrą, w rejonie Zalewu Szczecińskiego. Traf chce, że akurat teraz w tamtą stronę popłynęły ławice śniętych ryb – i gdyby to nie było tak ponure – można by powiedzieć: w zalewie chemicznej. Służby państwowe z wielkim opóźnieniem zaczęły ustalać, co się stało, nie ostrzegły też mieszkańców Nadodrza o płynącej rzeką śmierci (relacja Katarzyny Kaczorowskiej „Kto zabił Odrę?”). Dopiero kiedy już było jasne, że to jedna z największych katastrof ekologicznych w historii Polski, ruszyła chaotyczna improwizacja śledczo-sanitarna. I natychmiast, na zasadzie odruchu bezwarunkowego, państwo PiS zareagowało oskarżeniem Platformy Obywatelskiej. Tym razem wyjątkowo nie samego Donalda Tuska, ale prezydentów Warszawy i Gdańska, bo w tych miastach też w swoim czasie zdarzyły się zanieczyszczenia rzek, a – jak stwierdził ważny minister – „bezkarność obojga ośmieliła trucicieli”. Co dalej? Jeśli jednoznacznie nie zostanie wskazany winny, sugerowałbym Jarosławowi Kaczyńskiemu, aby o zatrucie studni – przepraszam, rzeki – oskarżyć Niemców, z którymi mamy nieprzyjemność graniczyć na Odrze.
W sławetnym wywiadzie dla „Sieci” prezes rządzącej w Polsce partii dokonał przedurlopowego wykładu obowiązującej obecnie państwowej geopolityki, w której Niemcy zajmują miejsce centralne. Otóż według „doktryny Kaczyńskiego” owe Niemcy, tak jak przez tysiąc lat, chcą zdominować Polskę i Europę. Co więcej, jest to „wspólny niemiecko-rosyjski plan”.