Kiedy Timothée Chalamet pokazał na festiwalu filmowym w Wenecji gołe plecy, zawrzało. Wpisy pod artykułami uświadomiły nam, że mężczyzna w czerwonym stroju „bez pleców” to coś, co w głowie się nie mieści. I chociaż Chalamet wszedł na wenecki dywan w spodniach, a nie w lnianej spódnicy, jak niedawno Brad Pitt, to ciotki Gileadu zawyły, a „prawdziwi mężczyźni” obrzucili aktora w komentarzach mieszanką kompleksów i toksycznej męskości.
„Trudno dziś żyć” – skomentował burzę aktor, znany nie tylko z kasowej „Diuny”, ale i m.in. z przejmującej gry w filmie „Don’t look up” opowiadającym o katastrofie klimatycznej. „Bycie młodym człowiekiem w tych czasach, oznacza bycie nieustannie na cenzurowanym” – podsumował świat, na który wielki wpływ mają media społecznościowe. A przecież aktorki od dekad noszą na wielkie wyjścia suknie, eksponując nagie ramiona. Zakładają też spodnie, smokingi, krawaty, przebierają w krojach, kolorach. Czemu mężczyznom odmawia się prawa do barwności?
Tymczasem zdjęcia aktora w czerwonej kreacji bez pleców po prostu zachwycają. Może dlatego, że przypominają o wolności, jakimś utraconym raju, po którym zostały nam szare, smutne garnitury i do bólu porządne garsonki symbolizujące to, co wolno, a czego nie przystoi robić dorosłej osobie. Te stroje to dyby, a zestaw reguł to spis utraconej wolności z jej prawem do śmiania się, bawienia, tańczenia. Ostatnio za demonstrowanie radości życia dostało się premierce Finlandii. Jest na stanowisku państwowym, a tańczy? Czy to licuje z urzędem? Jesteśmy pewne, że gdyby swego czasu w pląsy puściła się była premier Szydło, świat byłby zdrowszym miejscem.
Od dziecka jesteśmy tresowani do posłuszeństwa, przyuczani do wiary we własną bezradność i to, że inni wiedzą lepiej.