Było to zdarzenie na swój sposób zdumiewające, biorąc pod uwagę miejsce, skład uczestników i ogólny kontekst. W głównej politycznej debacie tegorocznego Forum Ekonomicznego w Karpaczu pojawił się w końcu nie kto inny jak sam Jarosław Kaczyński, a towarzyszyli mu przyboczni partyjni profesorowie Zdzisław Krasnodębski i Ryszard Legutko oraz dodatkowo nie mniej szanowany po prawej stronie Bronisław Wildstein. Skoro więc zbierają się w jednym miejscu najbardziej prominentni krytycy Zachodu, aby podyskutować z przywódcą rządzącej partii o „realizmie i wartościach w polityce” – i to w czasie oficjalnie już zapowiadanego zaostrzenia konfrontacji z Berlinem i Brukselą – pewnie należałoby oczekiwać pogłębionej diagnozy, zarysowania politycznych celów, kalkulacji ryzyka oraz wskazania narzędzi.
Nic takiego nie miało miejsca. Czterej dostojni panowie około siedemdziesiątki najwyraźniej uznali, że publiczności powinny wystarczyć same ich aureole. Po prostu więc ucięli sobie niezobowiązującą pogawędkę o tym, jak bardzo wkurza ich ta straszna Europa. Z mnóstwem dygresji i infantylnych złorzeczeń, które najczęściej robiły zresztą za tło dla przyczynkarskich opowieści Kaczyńskiego z wczesnych lat 90. Największą karierę zrobiło potem w mediach wspomnienie pierwszej w życiu wyprawy prezesa na zgniły Zachód, w trakcie której pod wpływem bliżej nieznanych doświadczeń Kaczyński zaznał na wiedeńskim trotuarze poczucia „obcości kulturowej”.
O tym, że Kaczyńskiemu pozostał z tamtej dekady niezaleczony po dziś dzień stres pourazowy, mniej więcej jednak wiadomo. Ale już tego, jaka koncepcja polityczna stoi za coraz bardziej gniewnymi tyradami PiS na Berlin i Brukselę, nie było jak się dowiedzieć. Być może po prostu jej nie ma, a cały ten zapiekły antyeuropejski spektakl nakręciła zrozumiała frustracja z powodu zakręcenia unijnych pieniędzy, ewentualnie też doraźna polityczna kalkulacja.