Koniec września upłynął pod znakiem nasilających się spekulacji o dymisji premiera Morawieckiego. Trudno było się im dziwić, skoro na naszych oczach szef rządu najpierw sam wykreował węglowy egzamin, a następnie w spektakularny sposób go oblał, nawołując do autoreglamentacji deficytowego surowca, podczas gdy jeszcze pod koniec lipca przekonywał w Sejmie: „Mamy plan, mamy strategię i jesienią oraz zimą węgla nie zabraknie z całą pewnością”. A wystarczyło skorzystać z przestróg minister Anny Moskwy, która już 24 lutego przestrzegała przed możliwymi skutkami wyrywania się przed szereg i wprowadzania embarga na rosyjski węgiel wcześniej, niż to przewidywały ustalenia przyjęte przez UE. Można też było skorzystać z przepisów specustawy uchwalonej w połowie marca, która dawała premierowi prawo wydawania spółkom Skarbu Państwa poleceń z klauzulą natychmiastowej wykonalności w sytuacjach kryzysowych. Morawiecki skorzystał z niej jednak dopiero w lipcu, a skutki czteromiesięcznego spóźnienia widać teraz w całej okazałości w składach węgla.
Premier przetrwał mimo zmasowanego ataku swoich wewnątrzpartyjnych przeciwników, którym dzielnie sekundował Zbigniew Ziobro, choć tym razem działając bardziej zakulisowo. Przetrwał oczywiście z tego samego powodu, dla którego został szefem rządu i pozostaje nim już piąty rok. Taka była i wciąż jest wola Jarosława Kaczyńskiego. Musiał jednak poświęcić jednego ze swoich najbliższych współpracowników, szefa KPRM Michała Dworczyka, a jego pozycja wewnątrz aparatu rządowego osłabnie jeszcze bardziej. Symbolizował ją sposób zakomunikowania decyzji o odejściu Dworczyka. Nie dość, że nie dano jej ogłosić premierowi, to nie uczynił tego, jak już się wcześniej zdarzało, nadpremier Kaczyński, ale wicemarszałek Sejmu Ryszard Terlecki, pełniący od pewnego czasu rolę najważniejszego herolda prezesa PiS.