Porośnięty trawą but na wysokim obcasie – to jedna z prac Diany Lelonek, artystki nagrodzonej w 2019 r. Paszportem POLITYKI. Utytłany w ziemi, z finezyjną gałązką wesoło wyrastającą spod podeszwy, wydaje się być skolonizowany przez przyrodę. Kiedyś zdobił, teraz stał się artefaktem, który równie dobrze mógłby w ogródku udawać krzaczek. Kto wygrał, kto przegrał, czym jest teraz pantofelek? Nową odsłoną nieposkromionej zieleni czy raczej napadniętym przez nią przedmiotem?
Przyroda, nienamolna, subtelna, nieoczywista, walczy dziś o przestrzeń z każdym kamieniem, krawężnikiem, blokiem. Źdźbło trawy przepycha się spod płyt chodnikowych w środku miasta, wychyla z pęknięć asfaltu, pospiesznie zapuszcza korzenie. Może nie przesadzą. Może nie wytną.
Ale w szkłach i betonach nowobogackich „rajów” kolor zielony to policzek w twarz metropolii. Po co nam przyroda! Jak zechcemy, to wytniemy sobie kwiaty ze stali i pomalujemy na różowo. Prawdziwa roślinność jest kłopotliwa, bo potrzebuje powietrza, wody i ziemi. Przestrzeni, która została już zabudowana. Jak zapewnić drzewom stabilność, jak o nie dbać – rewitalizowane rybki mają na to jedną odpowiedź: donice. Albo w ogóle wypad z terenu.
Miejska przyroda mogłaby czuć się bezpiecznie tylko na skwerach i w parkach. W teorii. Bo z doświadczenia wiemy, że współcześni deweloperzy, niczym dawni despotyczni władcy, skażą na ścięcie każdą roślinę, a nawet chroniony rezerwat. Żeby postawić kolejne osiedle, nie zawahają się też użyć narzędzi, które taszczą w swoich skórzanych neseserach. To wytrychy zwane socjotechniką, za pomocą których wmawiają ludziom, że drzewa były stare, czyli brzydkie. No i najważniejsze – były niebezpieczne. Jak wiemy z lekcji przyrody, historii i literatury, drzewa od wieków atakują ludzi.