Folwark milczący
Sprawa Tomasza Lisa. Jacek Żakowski: Muszę te pytania postawić
Wiele osób w mediach ma powód, by czuć niechęć do Tomasza Lisa. Byli podwładni – bo miał jako szef twardą rękę i niewyparzony język. Gwiazdy – bo nikt inny nie zdobył trzykrotnie tytułu Dziennikarza Roku. Ogół – bo nikt nie zajmował tak długo tak pożądanych i lukratywnych dziennikarskich posad. Dziennikarska lewica – bo ją dyskwalifikował, stojąc murem za Tuskiem i Balcerowiczem. Feministki – bo jest wyrazistym macho. Młodzi – bo jest symbolem zapierdolu i wyzysku Zetów przez Boomerów. Starsi – bo wyprzedził ich w wyścigu na szczyty. Szefowie koncernów – bo musieli szukać pretekstów, aby się z nim rozstawać, ulegając politycznym presjom. Wreszcie pracownicy pisowskich mediów – bo wali w tę władzę tweetami 24/7/365.
Na tle dziennikarskiej biedy i mitręgi, które rosną od dekad, Tomasz Lis jako tłusty kot, który zawsze spadał na cztery łapy, stanowi figurę wprost prowokującą, by się z nim rozprawić. Dużo więcej o Lisie nie mam do powiedzenia, bo prywatnie nigdy nie staliśmy się kolegami, choć przez dwie dekady byliśmy kolegami po fachu, spotykającymi się w piątkowym „Poranku TOK FM”. Wnikliwych odsyłam do jego 12 – zawsze bestsellerowych – książek i do Google pełnego pomyj, które się na niego wylały.
Nie ma nic zaskakującego w tym, że kiedy Tomasz Lis – jak mi pisał – dostał „dzidę w plecy”, trudno jest znaleźć w mediach kogoś, kto by chciał publicznie kwestionować błyskawicznie wydany wyrok śmierci cywilnej. To sprawia, że gotów jestem o „sprawę Lisa” spierać się nie tylko z Kalukinem i szefami TOK FM, ale też z redaktorami POLITYKI, którzy tekst