Afera Pegasusa: co wiemy po roku
Afera Pegasusa: co wiemy po roku. PiS wciąż będzie używać brudnych chwytów
MALWINA DZIEDZIC: – Mija rok od czasu powołania przez Senat komisji mającej wyjaśnić aferę Pegasusa. Co udało się państwu ustalić?
MARCIN BOSACKI: – Mieliśmy trzy zadania: zbadać, kogo inwigilowano, ustalić, czy i w jakim stopniu miało to wpływ na wybory, zwłaszcza w 2019 r., wreszcie – określić, jaki jest stopień kontroli demokratycznej nad służbami. W tej chwili piszemy raport końcowy, który przedstawimy wiosną Senatowi. Pierwsza jego część będzie mówić o tym, co się stało i czy inwigilacja była legalna; druga – to będą propozycje rozwiązań zwiększających kontrolę nad służbami. To o tyle istotne, że jak wynika z naszych ustaleń, sądy – które są jednym z mechanizmów takowej kontroli – nie miały pojęcia o skali rażenia Pegasusem. O tym, że jest to narzędzie totalne – to nie tylko podsłuch, Pegasus potrafi wniknąć w życie osoby zaatakowanej, manipulować jej treściami, zasysać stare dane, nawet te wykasowane. Tymczasem okazało się, że proces zatwierdzania przez sądy wniosków o pozwolenie na używanie go przez służby jest niemal automatyczny – do tego sąd nie musi uzasadniać zgody, ale odmowę już tak. Cały ten system gwarantuje więc większe prawa służbom niż obywatelom.
Władza podsłuchiwała nie tylko opozycję – w tym szefa sztabu wyborczego KO – ale i swoich. Jaka była skala inwigilacji?
Jako komisja poruszamy się w sferze tego, co możemy udowodnić. I tu, biorąc pod uwagę nasze uprawnienia i brak woli współpracy ze strony władzy, która próbuje zamieść ją pod dywan za wszelką cenę, potwierdzić możemy kilkanaście przypadków. Ale mamy informacje, które pokazują, że skala tej totalnej inwigilacji była znacznie większa. Oszacowanie jej jest jednak trudne także dlatego, że wiele osób nie było w stanie – albo też nie chciało – sprawdzić swoich urządzeń.