Trudno mieć żal do prezydenta Wołodymyra Zełenskiego, że jego pierwsza oficjalna wizyta w Warszawie została wpisana w kampanię wyborczą obozu władzy. Prezydent Ukrainy nie może sobie pozwolić na jakiekolwiek zadrażnienia w relacji z Polską, bez wątpienia najważniejszym dziś – i w każdym sensie najbliższym – europejskim sojusznikiem. Wielu Polakom, którzy w dziesiątkach polskich miast angażowali się w pomoc dla Ukraińców, musiało być przykro, że prezydent Ukrainy tak jawnie stawia na PiS, niemal ostentacyjnie unika kontaktów z przedstawicielami opozycji, że demonstruje kordialne stosunki z Andrzejem Dudą, którego połowa Polaków uważa za winnego łamania konstytucji. A najgorsze, że ukraiński przywódca powiela pisowską narrację o zamachu smoleńskim; podczas ostatniej wizyty faktycznie zestawił katastrofę rządowego samolotu z rosyjskimi zbrodniami w Buczy. Zełenski wie, że w Polsce toczy się ostra kampania wyborcza, że kraj jest głęboko podzielony, także w sprawie smoleńskiej tragedii, ale ma też pewność, że ewentualna zmiana władzy nic nie zmieni, jeśli chodzi o poparcie Polski dla walczącej Ukrainy. A z nowym, proeuropejskim rządem miałby nawet bardziej po drodze. Więc z perspektywy Zełenskiego gesty wykonywane w stronę obecnej władzy – bardzo wrażliwej na symbole i głodnej mocarstwowych pochlebstw (piszemy o tym w art. „Sny o potędze”) – są pozbawione ryzyka i racjonalne. Myślę, że był też świadom specyficznego kontekstu i przesłania tej niby od dawna planowanej, ale ewidentnie nagłej wizyty.
Mieliśmy mnóstwo powodów, aby oczekiwać przyjazdu prezydenta Ukrainy do Warszawy. Ale mimo kurtuazyjnych zachwytów to nie była TA historyczna wizyta, której się spodziewano.