Historia miesza szyki wielkim i maluczkim, nikogo nie pytając o zgodę – na przykład ostatnio popsuła zarówno wagnerowski nowy początek prekampanii wyborczej PiS-u w Bogatyni, jak i moje kameralne felietonowe plany. Upatrzony temat w jednej chwili trafił szlag, bo oto historia gwałtownie przyspieszyła, a konkretnie – Jewgienij Prigożyn z Grupą Wagnera opanował Rostów nad Donem i ruszył na Moskwę niczym Wieniczka z „Moskwy – Pietuszek” Jerofiejewa, który też ruszył na Kreml. I bardzo możliwe, że Prigożyn swoją wyprawę podjął w identycznym stanie, co ów ikoniczny bohater literacki, czyli „spity lub kompletnie skacowany”, skoro rezultat okazał się zadziwiająco podobny: zamiast na Kreml, Prigożyn trafił na dworzec, tyle że nie na Kurski jak Wieniczka, a na Białoruski, nawet jeśli w jego przypadku jest to tylko przenośnia. Dworzec ten, ozdobiony pomnikiem Pożegnanie Słowianki, słynie z pociągów odjeżdżających do Białorusi.
Zawrócony spod Moskwy Prigożyn najpierw przepadł we mgle wojny niczym Jeżyk ze słynnej radzieckiej kreskówki, po czym na trzeci dzień zmartwychwstał: potwierdzone zostało, że niedopuczysta przebywa w Mińsku, w ekskluzywnym hotelu bez okien, gdzie trudniej będzie o mimowolne samobójstwo, w każdym razie nie przez wypadnięcie na bruk. Służby informacyjne Kremla nazwiskiem Pieskow zdążyły tymczasem zapewnić, że buntownik ma się dobrze, jest tylko zmęczony i nie ma sił rozmawiać, co rzuca na sprawę pewne światło, oślepiające jak, nie przymierzając, lampa do przesłuchań na Łubiance. Choć może Pieskow jedynie blefował, próbując ukryć przed światem upokarzający fakt, że Rosja nie dysponuje jeszcze tym zaawansowanym technicznie urządzeniem, które Andrzejowi Dudzie pozwala komunikować się głosowo z Mateuszem Morawieckim na znaczną odległość, być może nawet tak znaczną jak z Królewca do Haishenwai?