Ten tytuł odnosi się, oczywiście, do ministra obrony narodowej. W autopromocji, maskującej umiarkowane kompetencje, Mariusz Błaszczak doścignął już historyczny pierwowzór, czyli marszałka Rydza-Śmigłego, nieszczęsnego dowódcę kampanii wrześniowej – tego od legendarnej frazy, że wrogowi „nie oddamy ani guzika”. Rydz był też chyba jedynym politykiem w historii, który wymusił uznanie go oficjalnym rozporządzeniem za osobę numer dwa w państwie, łącznie z nakazem okazywania mu szacunku. Ale i tak nie odebrał chyba tylu nagród, statuetek i honorowych tytułów, co Błaszczak.
Jeśli komuś pseudonim „Śmigły”, czyli „rychły, zwinny”, jaki w legionach Piłsudskiego wybrał sobie Edward Rydz, skojarzy się ze śmigłowcami, to też dobrze, bo sprawa białoruskich śmigłowców, które lekceważąco naruszyły polską przestrzeń powietrzną, powinna się sklejać z Mariuszem Błaszczakiem jak drugie nazwisko. Nie chodzi o to, że Białorusini dokonali prowokacji; sami zresztą lojalnie ostrzegali MON, że prowadzą w regionie Białowieży ćwiczenia, a spodziewanymi incydentami na wschodniej granicy od wielu dni straszyli i premier Morawiecki, i jego zastępca wicepremier Kaczyński. Chodzi o to, co było wcześniej i później. A był teatr, żeby nie powiedzieć cyrk.
Przez wiele dni Morawiecki i Błaszczak, tradycyjnie poprzebierani w jakieś operetkowe pseudomundury, jeździli na wschodnią granicę, ustawiali się na tle sprzętu bojowego i szeregu żołnierzy, straszyli „setką wagnerowców”, którzy podobno zbliżają się do naszej granicy, i uspokajali, że rząd – ale tylko rząd PiS – zapewni Polakom bezpieczeństwo. Minister obrony (zwykle upozowany przy podróżującym z nim po kraju mobilnym stole z ekranem,