Cudzysłowy
„Referendum” jest sygnałem, że nawet PiS nie wyklucza zwycięstwa opozycji
Znów kolejne słowo, które trzeba brać w cudzysłów. „Referendum” zarządzone przez PiS jest tak jawnie wpisane w kampanię wyborczą tej partii, że ośmiesza samą ideę demokracji bezpośredniej, pokazuje, jak łatwo nią manipulować. Nie chodzi o to, że PiS złamał prawo, lecz że po raz któryś je sponiewierał. Przepisy dotyczące referendum są ogólne, nieprecyzyjne, pozwalają „zasięgnąć opinii obywateli” w sprawie ważnych umów międzynarodowych, zmian w konstytucji oraz „w sprawach o szczególnym znaczeniu dla państwa”. I na to powołuje się PiS. W badaniach, które pod kierunkiem prof. Radosława Markowskiego przeprowadził Uniwersytet SWPS (zakończono je w maju tego roku), żaden z tematów referendalnych nie znalazł się na liście 14 zagrożeń i wyzwań wskazywanych przez Polaków. Obywatele najbardziej niepokoją się wojną w Ukrainie, kryzysem klimatycznym, inflacją, stanem służby zdrowia, a nie wydumaną wyprzedażą majątku czy nielegalną migracją, która mocno niepokoiła ledwie 3 proc. ankietowanych. Ale w demokracji istotna jest nie tylko litera prawa – PiS, mając większość sejmową i prezydenta, mógł legalnie zadać jeszcze głupsze i bardziej tendencyjne pytania – ważna jest też praktyka, ustrojowy standard.
W Polsce po 1989 r. odbyło się tylko pięć referendów, w tym zatwierdzające nową konstytucję oraz nasze członkostwo w Unii. Chociaż rządziły najróżniejsze opcje, politycy nie sięgali po ten instrument, ani w sprawach naprawdę ważnych i spornych (jak np. aborcja), ani w bieżących rozgrywkach. Jedyna taka próba, jaką podjął po przegranej pierwszej turze wyborów w 2015 r. prezydent Bronisław Komorowski (ogłaszając referendum w sprawie jednomandatowych okręgów wyborczych), zakończyła się klęską polityczną, wizerunkową i frekwencyjną; głosowało 7 proc.