200 lat temu była pańszczyzna, a teraz pisowski marksizm-leninizm puka do drzwi i rzęzi, że zaprasza do narodowego referendum.
Wszyscy zadają sobie pytanie, czy złapanie PiS na gorącym uczynku, i to w obszarze tak newralgicznym dla jego wyborców, znacząco wpłynie na poparcie rządzącego ugrupowania. Afer było wiele, lecz najwyraźniej wyborcy PiS dotychczas żadną z nich specjalnie się nie przejęli. Jak będzie tym razem?
Domniemanie, że widzowie tej reklamówki politycznej na serio potraktują insynuację, że rząd Donalda Tuska podniósł wiek emerytalny „na rozkaz Angeli Merkel”, świadczy o tym, że zarówno jej twórcy, jak i sam Jarosław Kaczyński mają swoich zwolenników za kompletnych idiotów.
Dlaczego PiS przestawił referendalne pytania, po co wspomina o „likwidacji”, czym bariera różni się od muru i od płotu. I jak to ma rozumieć wyborca?
Premier Morawiecki pozbawił ostatnio stanowiska wiceministra Piotra Wawrzyka odpowiedzialnego za sprawy konsularne i wizowe. Media donoszą, że przyczyną mogła być korupcja. A sprawa ma szersze tło.
Słowo klucz to rzeczownik „przywrócenie”, który pojawił się dopiero w drugiej wersji pytania.
To nie będą równe wybory. PiS dysponuje w kampanii przygniatającą przewagą finansową, instytucjonalną i propagandową. Tylko czy te bezprawnie zawłaszczone atuty okażą się skuteczne?
Ten malutki dwuliterowy dodatek do czasownika – jeśli nie rozpoznamy sensu, który niesie – może zdecydować o tym, jak zareagujemy na przekaz. Tak działa język.
Stop! Dość tej pogardy, mowy nienawiści i niepotrzebnych nerwów.
PiS jest zapobiegliwy i zawczasu przygotowuje się do zajęcia z góry upatrzonych pozycji, o ile przegra wybory w październiku. Ale kto kopie referendalne dołki, ten sam w nie wpada.