Jak to dobrze, że Litwa należy do Litwinów! – westchnęłam sobie na Facebooku przed dziesięciu laty, po pierwszych wakacjach nad litewskimi jeziorami, urzeczona skąpo zaludnioną, cichą i czystą krainą, boleśnie kontrastującą z kamiennym łonem mojej ojczyzny. Przerażała mnie myśl, że gdyby Polsce udało się skolonizować Litwę na amen, tej litewskiej Litwy wcale by dzisiaj nie było. I dokąd bym wtedy jeździła na urlop wytchnieniowy od miejsca urodzenia? Oczywiście w komentarzach zaraz objawił się spieniony z wściekłości prawicowiec. Jego zdaniem lepiej bym zrobiła, gdybym – zamiast podziwiać Litwinów za ich ekologiczne i społeczne kompetencje – pomyślała o czystkach etnicznych, do jakich są zdolni. Ponary pamiętamy! – podsumował wielkimi literami. Bo przecież to właśnie trzeba zrobić każdemu, kto ma czelność cieszyć się darowanym mu czasem: ukłuć go w sumienie obrazem masowej zbrodni; krwią ofiar obryzgać mu zieleń liści i żelazem wypalić zdolność odczuwania przyjemności.
Według prawicowców pamięć oznacza permanentną wizualizację historycznych mordów, zwłaszcza tych na tle narodowościowym: masz wpatrywać się w doły śmierci, jakby kaźń odbywała się teraz, w twojej obecności, i ani na chwilę nie odwracać wzroku.
Nigdy dość powtarzać: taka „pamięć” nie jest pamięcią, tylko terrorem. Jest jak szubienice z ciałami powieszonych Polaków, wystawiane przez Niemców na widok publiczny od pierwszych dni okupacji – i tak samo jak tamten terror ona też służy kontroli. Wywołane przez nią strach i stres przestawiają nasz mózg w tryb prymitywnych odruchów z poziomu „uciekaj albo walcz”. Sformatowani przez terrorystyczną politykę pamięci, stajemy się armią nakręcanych zabawek, które łatwo nastawić przeciwko komuś albo omamić obietnicą bezpieczeństwa pod kwoczymi skrzydłami jednego narodu, jednego państwa i jednego wodza.