Wrzesień to tradycyjnie czas, podczas którego w tak zwanym segmencie czasopism kobiecych obwołuje się wielki powrót mody – zaczyna się sezon jesień/zima, a „Vogue” wypuszcza september issue – najważniejszy numer roku, w którym można zobaczyć przegląd aktualnych tendencji w branży. Co roku, kiedy ma miejsce to rytualne celebrowanie powrotu konsumentów z wakacji, przypominam sobie, jak dojmująco brakuje mi powszechnego postrzegania mody jako tematu, który wymaga szczególnej uwagi każdego dnia.
Nie dlatego jednak, że chciałabym codziennie obserwować zmieniające się tendencje. A dlatego, że branża mody w swoim dzisiejszym kształcie jest jednym z najbardziej szkodliwych przemysłowo-kulturowych konglomeratów, jaki ludzkość wymyśliła. Tekstylne pozostałości jego działań tworzą śmieciowe góry ubrań. Mikroplastik z poliestru w bębnach naszych pralek trafia do oceanów, gdzie truje ryby. Materiały, z których korzysta przemysł tekstylny, często są tak kiepskiej jakości, że nie przeżywają nawet jednego prania. Barwniki, z których korzystają fabryki w Azji czy Afryce, nierzadko bywają toksyczne dla środowiska, pracowników i użytkowników ubrań. A to zaledwie kilka przykładów szkodliwości. Sprawa jest poważna.
Środowisko związane z modowym biznesem dostrzega, że nie ma ostatnio najlepszej prasy. Stąd pokazywanie, jak przemysł zmienia się na lepsze – kampanie reklamowe sugerujące przyjazność środowisku, rozmaity greenwashing. Co prawda luksusowa moda z koncernów takich jak LVMH czy Kering odcina się od praktyk szybkiej mody dla mas, ale niezależnie od tego, ile razy powtórzą, że zależy im na artyzmie i powrocie do tradycji, ich washing nie przykryje meritum – chcą produkować coraz więcej, żeby więcej zarabiać.