Widzi pan tę z psieckiem? – zwróciła mi uwagę sąsiadka na panią z psem.
– Jakim psieckiem, przecież to jest york – odparłem, nie rozumiejąc.
– Wiem, że to pies, ale ona traktuje go jak dziecko. Ubiera, zawiązuje wstążki, tuli. No i mówi do niego przez cały czas, zdrabniając tak, że aż mnie mdli – wyjaśniła zdegustowana.
– A może po prostu pani nie lubi albo boi się psów? – dociekałem źródeł tej niechęci.
– Fakt, wolę koty – odparła pojednawczo. – A boję się tylko ludzi i pan też powinien. Również takich, co uważają, że wszyscy jesteśmy równi, ale niektóre zwierzęta są równiejsze – dodała z dziwną powagą.
W nieoczekiwanie ciepły wrześniowy wieczór znalazłem się na plaży. Było jeszcze jasno. Usiadłem na plastikowym leżaku. Umysł ogarnął spokój, jakiego nie pamiętałem. Nic mnie nie obchodziło. Z bezmyślną przyjemnością błądziłem wzrokiem między piaskiem, wodą i niebem. Zanim szczelina błogiej beztroski w konferencyjnym dniu rozszerzyła się w rzadki luksus nudy, pojawiły się wrony.
Lądowały tuż przy wodzie, a potem kroczyły poważnie tam i z powrotem lub śmiesznie podskakiwały, unikając fali. Dołączały kolejne, aż w końcu kilkanaście spacerowało po mokrym pasie piasku. Szukały małży. A raczej ścigały się ze sobą, która pierwsza złapie w dziób wyrzuconego świeżo przez falę. Szczęściara uciekała nieco w głąb plaży, i przytrzymując muszlę nogą, dziobem wyciągała małża. Zjadała i wracała z powrotem na przybój.
Nie mogłem oderwać od nich wzroku. Były takie… indywidualne… i po ludzku zabawne. W swoich pozach, podskokach, próbach wykradzenia sobie zdobyczy. Ale przede wszystkim miały dającą się zauważyć przyjemność z jedzenia. Zdałem sobie sprawę, że obserwuję smakoszki.