Emocjonowanie się sondażami przedwyborczymi przypomina nieco kibicowanie reprezentacji Polski w piłce nożnej. Niby wiemy, że wygrana z Niemcami nie gwarantuje, że nie przegramy z Albanią, ale i tak przeżywamy. Tymczasem życie toczy się gdzieś obok i to niezależnie od wyniku. I meczu, i sondażu.
Jak niemal zawsze w naszej trudnej historii i tym razem mogą zdecydować niezdecydowani, niezaangażowani, zniechęceni albo po prostu – i to byłoby najgorsze – leniwi. We wczesnych latach 80. do Solidarności należało 10 mln Polaków, czyli ponad 28 proc. wszystkich obywateli PRL, dlatego w pierwszych częściowo wolnych wyborach w 1989 r. spodziewano się rekordowej frekwencji. A zagłosowało jedynie 62 proc. uprawnionych! Zaskoczona była nie tylko opozycja, ale i PZPR. Rok później odbyły się wybory samorządowe, poprzedzone ogromną kampanią przekonującą Polaków do decentralizacji władzy i samorządności. Było jeszcze gorzej – frekwencja: ledwie 42,27 proc. 27 maja 1990 r. pogoda była całkiem przeciętna – bez większych opadów, porywistych wiatrów, temperatura ok. 16 st. C. Sprawdziłam to, mając nadzieję, że była jakaś obiektywna przyczyna, dla której Polacy zrezygnowali ze swojego, wywalczonego przecież, prawa. W 1991 r. wybory były już całkowicie wolne – frekwencja: 43,2 proc. Komentatorzy tłumaczyli to „zniechęceniem polską kulturą polityczną”, „rozgoryczeniem sytuacją gospodarczą”, a nawet tym, że „najgorsze minęło, więc spada mobilizacja społeczna”. I chyba właśnie ta ostatnia interpretacja niskiej frekwencji najbardziej przypadła do gustu wszystkim kolejnym rządom, miała bowiem świadczyć o jakiejś mitycznej normalności.
No i mamy jesień 2023 r. i powszechne przekonanie, że 15 października odbędą się najważniejsze wybory parlamentarne po 1989 r.