Na drugi dzień po wyborach ktoś ma kartkówkę. Ktoś się męczy z wycinaniem dekoracji na szkolną uroczystość. Wróci do domu nie w sosie. Ktoś nanosi korektę. Ktoś dogrywa trąbkę do piosenki. W sali prób kwartet smyczkowy ćwiczy nowe utwory. Dwie uczennice zanoszą się śmiechem w tramwaju. – Ty to jesteś jebnięta! – kula się jedna.
Na drugi dzień po wyborach piję kawę na Kamionku. Mam właśnie przerwę. Obserwuję, jak faceci od przeprowadzek zabierają urnę z pobliskiej szkoły.
Urna jest przezroczysta. Zdecydowanie wolałem poprzednie, te z biało-czerwonym wyłogiem. Stary model był wielką pomocą dla ilustratorów. Idealnym rekwizytem do plakatów i karykatur. Samo się rysowało: tu barwy narodowe i dramatyczny skos, tam czarna szczelina w pokrywie. Ostrze noża, kto nie głosuje, ten nie może narzekać. Głos, włos, cud nad urną, co to za szkatułka… Nasz głos-los skakał w ciemność, żeby wychynąć jako wynik.
• • •
Wszystko zmieniło się w 2014 r. Wtedy po raz pierwszy użyto kart wyborczych w formie książeczek. Wybory samorządowe i bez tego były skomplikowane, jak zawsze, kiedy trzeba sobie przypomnieć o szczeblach samorządu lokalnego, o tych wszystkich radach powiatów i dzielnic, sejmikach, wójtach, prezydentach. Na dodatek książeczki okazały się grubaśne, instrukcje mętne, a ludzie nieuważni. Później eksperci z Fundacji Batorego ustalili, że „wyborcy pracowicie zaznaczali po jednym kandydacie na każdej stronie, traktując pojedyncze strony jak odrębne karty wyborcze”. W efekcie oddano ponad 2 mln głosów nieważnych. Powstało zamieszanie, na którym skorzystało chyba tylko Polskie Stronnictwo Ludowe.
W tamtym roku to PSL wylosował pierwszy numer listy. Wylądował więc na pierwszej stronie kłopotliwej broszury i zgarnął premię od roztargnionego elektoratu.