Marsz podziałów
Marsz Niepodległości: były dwie nowości. Nowej władzy musi dać to do myślenia
Tegoroczny przemarsz środowisk narodowych przez Warszawę z okazji 11 listopada zorganizowano pod hasłem „Jeszcze Polska nie zginęła”. Formalnym motywem przewodnim była obrona suwerenności kraju przed zewnętrznymi i wewnętrznymi zagrożeniami – Unią Europejską, Rosją, liberalizacją światopoglądową – ale z punktu widzenia ulicy dało się odczuć przede wszystkim napięcia związane z wewnętrznymi konfliktami wśród narodowców. Według danych stołecznego ratusza w marszu udział wzięło ok. 40 tys. osób – jednak prawicowe media, powołując się na źródła w policji, szacują tę liczbę na nawet dwa razy większą. To i tak sporo mniej niż w poprzednich latach, kiedy marsz potrafił zgromadzić sześciocyfrowe liczby uczestników, a poprzedni organizatorzy definiowali go jako „największą narodową manifestację w Europie”.
Tym razem jednak skala wydarzenia była znacznie mniejsza, głównie w wyniku ostatnich przetasowań we władzach Stowarzyszenia Marsz Niepodległości, instytucji odpowiedzialnej za przygotowanie demonstracji. Pod koniec lutego usunięty z jej władz został Robert Bąkiewicz, dawniej nieformalny lider polskiej prawicy pozaparlamentarnej, później kandydat do Sejmu z radomskiej listy PiS, gdzie jednak przepadł, zdobywając tylko 4354 głosy. Dało mu to dopiero dziewiąty wynik spośród kandydatów partii Jarosława Kaczyńskiego, której przypadło sześć mandatów.
Bąkiewicz w ławach poselskich zatem nie zasiądzie. Formalnie pozostaje prezesem Rot Marszu Niepodległości, innej organizacji z ekosystemu narodowców, którą stworzył i która była beneficjentem grantów od rządów Zjednoczonej Prawicy. Zapytany przez POLITYKĘ nie chciał jeszcze zdradzać planów na przyszłość, cieszył się natomiast, że pierwszy raz od lat pójdzie w marszu jako patriota, a nie współorganizator.