„Wchodząc do białostockiej katedry, zwanej farą, rzuciłem się na podłogę, żądając, żeby mama kupiła mi taki fioletowy szal, jaki ma ten pan, co sprzedaje coś ludziom w tej budce” – tak początki swojej przygody z Kościołem opisuje w rozmowie z Marcinem Prokopem, programowym partnerem z show „Mam talent”. Rodzina była przeciętnie religijna, ale deklaruje, że on od zawsze czuł się w kościele jak w domu. Gdy nauczył się czytać i zaczął dostawać kieszonkowe, został stałym klientem katolickich księgarni. W I klasie liceum miał już przeczytaną św. Teresę Wielką i św. Jana od Krzyża. Można go było na wyrywki przepytywać z meandrów duchowości ignacjańskiej i karmelitańskiej. Zapach kadzidła budził w nim – jak mówi – „egzystencjalne wzmożenie”.
W piłkę grał kiepsko, uczył się dobrze, ale bez spektakularnych sukcesów. Religia to było pole, na którym czuł się mocny. Może to śmierć starszego brata, choroby, nieobecność zmuszonego do emigracji ojca sprawiły, że dla młodego Hołowni Bóg wydawał się gwarantem i oparciem w niepewnym świecie. „Warto zająć się czymś, co jest rzeczywistym centrum kręcenia kulą ziemską – pisze. – W Kościele był mit, superbohaterowie, niewidzialna siła, rytuały, a poza nim – szara rzeczywistość”. Prawie codziennie służył do mszy, był szefem ministrantów, pracował w kancelarii parafialnej. Urywał się na wagary na nabożeństwa majowe, co w końcówce lat 80. można było uznać za formę buntu. Jak wspomina po latach, spotykał różnych księży. Jedni imponowali mu pasją i powołaniem, zachowanie innych budziło wątpliwości (księdza, który usiłował go objąć, nawet spoliczkował). Pewne rzeczy go w Kościele raziły, ale uznał, że „to las, w którym każdy znajdzie swoją polankę”.