Ułudy Dudy
Nieporadny spektakl Dudy. Sam się prosi, żeby go kolejny raz porządnie rozegrać
Po Andrzeju Dudzie od początku było widać, że najlepiej czuje się w konkretnie skrojonych rolach, których dostarcza mu rzeczywistość. Bywał już energetycznym kandydatem w kampanii, komiwojażerem „dobrej zmiany” w pierwszej fazie rządów PiS, wybudzonym na krótką chwilę ze snu strażnikiem konstytucji, okazjonalnym mężem stanu i przyjacielem Ukrainy. Każda kreacja wcześniej czy później się jednak wypala, a głowa państwa popada wtedy w znużenie i na jakiś czas znika z widoku, przypominając o sobie jedynie za sprawą celebracji, doniesień o narciarskich wyjazdach, błahych pałacowych plotek. Wraca z przytupem dopiero wtedy, kiedy coś się wydarzy i można wejść w kolejne wcielenia. To jedyny sposób na odświeżenie sensu prezydentury, nadanie jej jakiejkolwiek treści.
Kolejną taką okazją były październikowe wybory. Bo wcześniej Duda sprawiał wrażenie coraz bardziej odrętwiałego, przynajmniej od kiedy zaczęła wygasać jego wielka przyjaźń z Wołodymyrem Zełenskim. Nie było już czego publicznie demonstrować, a zajęcie się polityczną robotą nad redukowaniem napięć na linii Warszawa–Kijów wymaga jednak determinacji, no i pewnych kwalifikacji. Z braku ciekawszych zajęć Duda pokręcił się trochę przy kampanii, podczepiając się ściśle pod pisowskie przekazy dnia, zapewne w przekonaniu – wspólnym całej formacji – że te wybory przedłużą rządy Kaczyńskiego o kolejną kadencję. Niestety wyborcy zawiedli i teraz trzeba się w tej sytuacji jakoś odnaleźć.
Gdyby prezydent był jakimś innym Andrzejem Dudą, obdarzonym nieco większym talentem politycznym, pewnie rozważałby po 15 października dwa scenariusze. Z jednej strony miał wszelkie podstawy, żeby już po ogłoszeniu wyników uznać zmianę polityczną za dokonaną, co byłoby sprzyjającą okazją do gruntownej przebudowy modelu relacji z odchodzącą władzą w kierunku większej niezależności.