Celebrytka Kim Kardashian obwieściła niedawno, że w ofercie jej marki bieliźnianej pojawi się „ultimate nipple bra”, czyli „sutkowy stanik wszech czasów”, przy okazji wspominając o tym, że trwa kryzys klimatyczny i o stojące z zimna sutki będzie coraz trudniej. Z jednej strony spadło na nią oburzenie organizacji ekologicznych za instrumentalne posługiwanie się kryzysem, a z drugiej pełne entuzjazmu reakcje fanów. W poprzek tej krzywej wybrzmiały głosy, które marketingowcy Kim wydają się przegapiać – radość kobiet po mastektomii, które nawet po rekonstrukcji piersi nie odzyskały zwieńczenia jej kształtu – sutka. „Sutkowa” bielizna obiecuje tworzyć teatr – zdrowia i erotyzmu, którego to kobiety po przebytym nowotworze piersi często czują się pozbawione.
Mam przed oczyma obraz z rakowego dziennika Krystyny Kofty, „Lewa, wspomnienie prawej” – pisarka wychodzi z wanny kilka dni po mastektomii, widzi swoje ciało w lustrze. Płacze, czuje, że straciła kawałek pamięci o intymności. Relacjonuje zachowanie znajomych – komentują, ich zdaniem życzliwie, eeee, nic nie widać. Tłumaczy im – ale to proteza! Irytuje się – czuje, jakby negowali jej doświadczenie bólu. A dziennik jest go pełen – nie tylko lęku przed śmiercią, ale też lęku przed poczuciem wybrakowania.
A przecież pierś to kawałek mięsa, worek z tłuszczem. Tylko że kulturowe postrzeganie tej części ciała sprawia, że pierś przeistacza się w wypełniony seksapilem symbol kobiecości. Paulina Młynarska, kiedy zdecydowała się na podwójną mastektomię prewencyjną z rekonstrukcją, usłyszała, że może lepiej, żeby sobie głowę odcięła – prewencyjnie. Że kobieta bez piersi nie jest kobietą. Usłyszała fałszywą troskę o to, jak będzie wyglądało jej życie seksualne.