Nie będzie prostych spraw
Radosław Sikorski, czyli powrót dyplomacji. Czasy idą wyjątkowo trudne
To polityk z temperamentem fightera, zdecydowanego zawodnika, łatwo dąży do starcia. Na początku nowej Polski główną rolę powinni odgrywać tacy właśnie fighterzy, bo trzeba energicznie przeorać sprawy państwa, wyrugować fatalną politykę zagraniczną, zadrażniania z sąsiadami. Do spokojnej rutynowej rządowej polityki dojdziemy w drugim etapie. MSZ po PiS to stajnia Augiasza; usunięcie z niej brudów przekraczałoby możliwości polityka z podręczników protokołu dyplomatycznego. – Sikorski do takiej stajni wejdzie z przyjemnością, bo lubi takie misje – mówi osoba, która długie lata obserwowała go w MSZ.
Zresztą PiS o wojnę się prosi i jak widać do walenia w bęben skierował Witolda Waszczykowskiego, pierwszego pisowskiego szefa MSZ (2015–18). Zaraz po zaprzysiężeniu rządu Waszczykowski w wywiadzie dla pisowskiej gazety ocenił, że nominacja Sikorskiego budzi trwogę, bo powołanego cechuje „ekstrawaganckie ego, buta, bufonada i chamstwo”. O ile jeszcze można zrozumieć motywy tych inwektyw ze względu na osobiste pretensje odsuniętego na bok polityka (dlaczego, przypomnę niżej, bo to ważna sprawa polityczna), to Waszczykowski kompromituje się kompletnie oceną, iż Sikorski, cytuję: „przez 7 lat funkcjonowania w resorcie dyplomacji nie miał żadnych istotnych sukcesów i ani jednego sukcesu narodowego”, oraz że nie zaskarbił sobie „żadnych kontaktów na świecie”! Pominę już komiczne kontakty Waszczykowskiego z elitą nieistniejącego państwa San Escobar, bo zaćmienie może każdego ogarnąć, ale nawet Sikorskiego nie znosząc, trzeba jasno widzieć, że Waszczykowski w porównaniu z nim przypomina mysz przy dziku.
Sikorski pytany, jak te osiem lat poza rządem wykorzystał na przygotowanie do powrotu, wymienia jednym tchem: był senior fellow, wykładowcą na Uniwersytecie Harvarda, gdzie miał odświeżający kontakt i z młodzieżą, i czołówką intelektualną Stanów Zjednoczonych, czyli takimi ludźmi jak Nicholas Burns, obecny ambasador USA w Chinach.