Czy nie można by dzieciom w szkole dać wreszcie coś przyjemnego do czytania? – sąsiadka włączyła mnie do ogólnonarodowej debaty.
– Przyjemność z czytania lektur to nie jest główny cel lekcji polskiego – odpowiedziałem, powstrzymując irytację. – Ciekawe, że nikt nie oczekuje przyjemności z uczenia się trygonometrii – dodałem sarkastycznie. – Czyli, według pana, w szkole trzeba cierpieć – odparła drwiąco.
– Nic podobnego! – zaprotestowałem. – Nauczyciel powinien robić wszystko, żeby uczniowie doznawali w szkole nieustannej przyjemności. Ale jest to przyjemność poznania. Pojawia się, kiedy potrafimy samodzielnie rozwiązać problem. Na przykład gdy znajdzie pani wspólny mianownik albo odkryje, że wiersz o kocie nie jest o kocie, tylko o kobiecie, której zmarł ukochany mężczyzna. Wówczas umysł popada w stan swoistej euforii. Szkoła powinna uzależniać nas od tej przyjemności na całe życie – tłumaczyłem zawzięcie.
– Jak ktoś mówi „powinna”, to najczęściej nie wie, jak to zrobić – ucięła moją perorę sąsiadka.
Od kilku lat przeprowadzam pewien eksperyment. Zapraszam studentów, z którymi rozpoczynam zajęcia, a czasem publiczność, dla której prowadzę wykład poza uniwersytetem, do gry w „Sodomę i Gomorę”. Tytuł nawiązuje do znanego z Biblii epizodu, w którym Abraham próbuje powstrzymać zniszczenie tytułowych dwóch miast, negocjując z Bogiem minimalną liczbę dobrych ludzi, jaką trzeba w nich znaleźć, aby zapobiec zagładzie. Abraham zaczyna licytować od pięćdziesięciu sprawiedliwych, kończy na dziesięciu, ale nawet tylu tam nie ma i miasta razem z mieszkańcami zostają przez Boga spalone.
Moja wersja negocjacji jest dużo bardziej przyjazna, ewentualne nieprzyjemne konsekwencje mogą zaś dotknąć tylko mnie.