Wielkanoc znów obchodzimy w cieniu wojny, a właściwie przedwojnia. Powiedzenie Donalda Tuska, że żyjemy w czasach przedwojennych, krąży po Europie. Tusk mówił to do zgromadzonych w Bukareszcie ważnych unijnych polityków i, jak rozumiem, nie chodziło mu o to, że wojna z Rosją jest nieunikniona, ale że jeszcze można jej uniknąć. Dokładnie w 75 lat od założenia NATO i ćwierć wieku po upadku muru berlińskiego wracamy do doktryny odstraszania, do wyścigu zbrojeń, atmosfery i schematów zimnej wojny. Bo Rosja znów, nawet bardziej niż za czasów ZSRR, stała się nieobliczalna, nieracjonalna. Polityczne zabójstwo popełnione na Aleksieju Nawalnym, a potem tzw. wybory prezydenckie, w których Putin zafundował sobie 87-procentowe poparcie, były demonstracją bezwzględności i tupetu kremlowskiego samodzierżawia.
Trzeba zakładać, że atak islamskich terrorystów na salę koncertową pod Moskwą Putin niechybnie potraktuje jako pretekst do wzmocnienia wewnętrznego terroru oraz kolejnych „odwetowych” ataków na Ukrainę, która już jest oskarżana o sprzyjanie napastnikom. Reżim Putina karmi się wojną. NATO-wscy wojskowi uprzedzają, że Europa musi się pilnie przygotować na rosyjskie prowokacje, zbrojne incydenty, a nawet na otwartą konfrontację. Nas dotyczy to w pierwszej kolejności, bo jesteśmy najbliżej frontu.
Jeśli chodzi o stan gotowości państwa „na wszelki wypadek”, to jest on – nie panikując – niepokojący. Armia potrzebuje paru lat, aby przeprowadzić i wchłonąć planowane zakupy sprzętu; krajowa produkcja uzbrojenia jest niewielka, a amunicji – co ujawniła niedawna afera z unijnymi dotacjami – śladowa: przez rok wytwarzamy tyle, ile Rosja zużywa na Ukrainie w kilka dni. Obrona cywilna – zaniedbana, formalnie nieistniejąca; dopiero teraz pojawiły się założenia odpowiedniej ustawy.