Zapowiedź „przyspieszenia” to nośne hasło polityczne i lejtmotyw. Przyspieszał już Gorbaczow (uskorienije), choć z marnym skutkiem – Zachodu nie dogoniono. „Przyspieszenia” przemian domagał się Wałęsa od Mazowieckiego, inspirowany zresztą przez braci Kaczyńskich. Nie wystarczy powolna dłubanina elit – mówił przyszły prezydent „Tygodnikowi Solidarność”. Do tego konceptu Jarosław Kaczyński powrócił i jako premier, zapowiadając „przyspieszenie” w 2006 r., na pierwszym posiedzeniu swojego rządu, i jako pociągający za wszystkie sznurki władzy szeregowy poseł. Musimy iść do przodu i jeszcze przyspieszyć – zapowiadał „Sieciom” w kwietniu 2016 r. Teraz, na studniówkę swojego gabinetu, „przyspieszenie” obiecał Donald Tusk. To zapewne reakcja na pierwsze sygnały, jakie wysyłają rządzącej koalicji ich – lekko już zniecierpliwieni – wyborcy, którym nie wystarczą tłumaczenia o trudnej na wejściu sytuacji, trupach w szafach, złym stanie finansów publicznych i hamulcowym z Pałacu Prezydenckiego.
O zaniepokojeniu elektoratu brakiem działań gwarantujących obniżenie kosztów życia czy rozczarowanych zwłoką w procedowaniu ustaw aborcyjnych kobietach czytamy w raporcie Fundacji Batorego „Nadzieja zdemobilizowanych”. Cokwartalne badanie „Światowid” IBRiS sygnalizuje oczekiwanie wyborców na rzeczywiste odczucie zmiany i niezmienną od miesięcy wrażliwość na wzrost cen. Ale też zapotrzebowanie na rząd, który jest skuteczny i sprawczy. Ma wejść i robić, dowozić. A niemożliwe ma się stać możliwe.
To polityczny spadek po PiS. Partii Kaczyńskiego udało się wykreować legendę o sprężystym rządzie, który się trudnościom nie kłania. „Damy radę” – brzmiało hasło wyborcze z 2015 r.