W młodości mamy nadzieję, że kiedyś znajdziemy miłość życia. Osobę, z którą będziemy do siebie pasować, której bezpiecznie i z ufnością będziemy mogli oddać serce, a następnie połączyć z jej życiem nasze życie. A potem się okazuje, że ta cała miłość i te związki działają inaczej, niż nam to młodzieńcza wrażliwość i suflująca jej współczesna kultura podpowiadają. Bo jej ideał, liberalny, lecz zakorzeniony w romantyzmie, jest nieco na wyrost i nie do końca spójny. Oto mamy swych partnerów „wybierać”, wiązać się wprawdzie z miłości, lecz jednocześnie w odpowiedzialnym procesie budowania związku na zasadach partnerskich, z równymi prawami obu stron i dojrzałą akceptacją potrzeb, ograniczeń oraz indywidualności partnera/partnerki. I w dodatku akceptując ewentualność, że związek się po jakimś czasie, mimo najlepszych starań, zakończy. Kto potrafi w taki sposób podchodzić do związków, ten uniknie wielkich cierpień i rozczarowań, a po kulturalnym rozstaniu z byłym partnerem czy partnerką będzie mógł żyć w przyjaźni. Taka jest „związkowa” ideologia. Po wierzchu realistyczna, a w środku romantyczna.
Bo to nieprawda, że wyzwoliliśmy się z naiwnego romantyzmu, który zdominował nasze pojmowanie miłości w XIX i XX w. Niby rozumiemy, o co chodzi w uczciwej, partnerskiej relacji, a jednak wciąż cierpimy i zadajemy cierpienia, bo chcemy „czegoś więcej”, choć sami nie wiemy czego. W ostatecznym rozrachunku w sztuce kochania idzie nam nie najlepiej, pomimo tylu psychologicznych instruktaży i terapii. Niby to umówiliśmy się na zmianę systemu „mąż zarabia i rządzi, żona rodzi i służy” na „lojalni i równi partnerzy angażują się w budowanie relacji”, niby wszystko gra, a jednak płacz i zgrzytanie zębami jak były, tak są. Miłość i cierpienie wciąż nie mogą się rozwieść.