Rozpoczęta 7 maja matura jest kolejną z cyklu „innych niż dotychczas”. Tym razem dlatego, że 263 tys. osób, czyli prawie wszystkie egzaminowane, zdają według tej samej formuły, na podstawie jednakowych arkuszy. W tym roku kończą naukę pierwsi uczniowie pięcioletnich techników, po ośmioletniej podstawówce – w systemie przeorganizowanym, a raczej zdeformowanym przez pisowską ministrę edukacji Annę Zalewską. Oni też zdają już tzw. nową maturę, do której absolwenci liceów – czteroletnich – podchodzili po raz pierwszy w ub.r.
Ale za coroczne zmiany odpowiada nie tylko przeprowadzona przez PiS demolka systemu edukacji. We wcześniejszych latach nałożyły się na nią turbulencje – rezygnacja z części ustnej egzaminów czy zmiany terminów wywołane przez epidemię Covid-19. Także z jej powodu zakres zagadnień, z którego są sprawdzani maturzyści, jeszcze w tym roku jest okrojony o ok. 20 proc. Faktycznie – zarówno zdaniem zdających, jak i nauczycieli – obowiązkowe egzaminy na poziomie podstawowym, zwłaszcza z języka polskiego i angielskiego, były raczej mało kłopotliwe. Na polskim wypracowanie można było napisać o buncie i jego konsekwencjach dla człowieka lub o tym, jak relacja z drugą osobą kształtuje człowieka. Po wszystkim maturzyści komentowali, że chyba omyłkowo podłożono im arkusze z egzaminu ósmoklasisty. Z angielskiego zdaje się łatwo od dawna. Jeśli chodzi o matematykę, zdania były bardziej podzielone (niektórzy narzekali na trygonometrię), ale przeważał pogląd, że i ten egzamin należał do raczej prostych.
Według zapowiedzi przyszłoroczna matura ma być trudniejsza – m.in. dlatego, że odchudzone wymagania egzaminacyjne zastąpi egzamin z pełnej już podstawy programowej. Tyle tylko, że obecnie toczą się prace nad odchudzeniem tej właśnie podstawy – o ok.