Termos z herbatą, chleb i konserwa, pół czekolady, nożyk w pochewce, czapka i rękawiczki na zmianę, golf oraz ciężkie brezentowe kurtki wypełniały ich „horolezki”. Na dnie trochę szpeju. Takie „klamoty” wrzucił sobie Janusz Kurczab do plecaka przed jedną z wypraw górskich. Jak to w książce górskiej – dużo tu plecaków. Kto to wszystko sprząta po tych, którzy nie wrócili? Konserw to nawet kozice nie tkną. Biografię „Kurczab” autorstwa Wojciecha Fuska i Jerzego Porębskiego czytam, a nie powinnam. Bywały książki zakazane przez Kościół i inne władze kontrolujące dusze, ciała i umysły. Kalwin, Flaubert, Orwell, Hrabal, raz na stosie, raz pod wozem w przemiale. W przypadku „Kurczaba” to jednak mnie należy dać na przemiał, bo jestem ostatnią osobą, której powinno się udostępniać literaturę górską.
Przed lekturą nie wiedziałam nawet, kim był ten fascynujący, wszechstronnie uzdolniony mężczyzna: śpiewał włoskie arie, uprawiał szermierkę, i to nie tylko słowną, no i odróżniał szczyty górskie. Co imponuje mi najbardziej: rysował, całkiem ładnie, własne mapki; tu trawa, tu drzewko, trasy jakichś przerażających wycieczek z dala od latte na sojowym. Trasy, które wymagały zakładania nietwarzowych uprzęży, kojarzących się z zabawami sado-maso u jakiegoś podrabianego markiza de Sade’a w piwniczce przewin.
Góry lubię podziwiać z tarasów i wyciągów. One do mnie wtedy mówią: „Nie jesteśmy tu po to, żebyś wbijała w nas metalowe pokrętła czy dziubała nam po oczach czekanami”. Himalaistyka interesuje mnie w równym stopniu, co youtubowa instrukcja składania prześcieradła z gumką w kostkę. Biografię jednak przeczytałam z przyjemnością, bo jest keksem nafaszerowanym językowymi rodzynkami w postaci żargonu środowiska górskiego.