W tym roku estradę w Malmö przecinało kilka frontów: rosyjsko-ukraiński, izraelsko-palestyński oraz genderowy. Pierwszy z nich w zasadzie nie był frontem, ponieważ Rosji nie dopuszczono do udziału w rywalizacji, Ukrainie zaś przyznano wysokie trzecie miejsce, co można uznać za życzeniową kompensację, tak jakby Eurowizja wygrała wojnę z Rosją w imieniu Ukrainy, i to walkowerem. Za to front drugi – bliskowschodni – iskrzył przez całą imprezę, bo Izrael nie został z niej wykluczony, mimo że równolegle do scenicznych popisów prowadził eksterminację ludności palestyńskiej w Strefie Gazy. W tej sytuacji trzeci front – genderowy – pozostawał nieco w cieniu, choć ostatecznie to on doszedł do głosu w werdykcie: Eurowizję wygrało niebinarne Nemo w lekkiej jak pianka różowej spódniczce, wyprzedzając Chorwatów wzorujących się na znanej z hipermęskiego wizerunku grupie Rammstein.
Występujące w barwach Szwajcarii Nemo nieźle narozrabiało w finale: najpierw złamało regulamin, powiewając na scenie żółto-biało-fioletowo-czarną flagą osób niebinarnych, a potem stłukło kryształowe trofeum. „Statuetkę da się naprawić. Przydałoby się naprawić i Eurowizję” – rzuciło jadowicie pod adresem organizatorów. Mimo wszystkich starań nie wywołało jednak takich kontrowersji, jakie dziesięć lat temu wznieciła Conchita Wurst (dosł. Muszelka Kiełbasa) – austriacka drag queen igrająca ze stereotypem „kobiety z brodą”.
Przywykamy do nowego. O normalizacji rzadszych statystycznie tożsamości płciowych może świadczyć zaadaptowany w tym roku przez TVN format „Drag Me Out”, w którym polskie drag queens oswajają z dragiem takie postaci ze spektrum tradycyjnej męskości jak popularny aktor Tomasz Karolak czy utytułowany kulturysta Marcin Łopucki.