Badania przesiewowe traktuję poważnie, więc mammografii poddaję się co dwa lata. Dla kobiet w moim wieku jest bezpłatna – w ramach programu wczesnego wykrywania raka piersi płaci za nią NFZ. W tym roku na planowe badanie stawiłam się w państwowej placówce, która chwaliła się sprzętem najnowszej generacji. Zgodnie z instrukcją przyniosłam ze sobą wynik poprzedniego badania (płytę z opisem) i przekazałam osobie wykonującej prześwietlenie. Dopełniwszy wszystkiego, czego oczekuje się od pacjentki, z czystym sumieniem wyjechałam na majówkę. Świeży wynik miał być do odbioru za dwa tygodnie, akurat po moim powrocie.
Ledwie zdążyłam popływać trochę w litewskich jeziorach, gdy na telefon wpadł mi SMS z informacją, że wynik mammografii czeka na odbiór. Niby nic, a jednak zburzyło to mój spokój. Z kilku powodów: bo dwa tygodnie jeszcze nie minęły; bo nigdy wcześniej nie dostawałam takich powiadomień; bo moja żona, która robiła sobie mammografię w tym samym miejscu kilka dni przede mną, nie otrzymała SMS-a. Oczywiście na wszystko umiałam znaleźć odpowiedź: termin „do dwóch tygodni” to przecież nie to samo co „dwa tygodnie i ani dnia mniej”; pojawienie się powiadomień, których kiedyś nie było, to zapewne skutek postępującej cyfryzacji kraju, a żona nie dostała SMS-a, bo zapisała się na badanie inną drogą niż ja.
Niemniej kret niepokoju zaczął już swoją robotę. A nuż coś znaleźli? – sączył mi do ucha. Tak łatwo ulegamy dziecinnemu złudzeniu, że regularnie wykonywane badania uchronią nas przed chorobą. Zapominamy, że robimy je właśnie po to, żeby pewnego dnia w końcu coś wykryły. Z nadzieją, że złapiemy „to” wystarczająco wcześnie, żeby zatrzymać proces chorobowy. Ostrożnie zaczęłam się oswajać z myślą, że to mój przypadek.