Wakacje to czas sięgania po grube książki, do których przez resztę roku nie mamy głowy. Szczególnie silnie odczuwam to, odkąd pracuję jako nauczyciel. Ledwie więc ogarnąłem zaległości w Librusie, sięgnąłem po grubaśne „Pastwisko” Ignacego Dudkiewicza – analizę kondycji współczesnego polskiego Kościoła. Jest pisana z pozycji kogoś, kto Kościołowi dobrze życzy. I właśnie dlatego życzy mu zmian.
Mój punkt widzenia – od razu to zaznaczę – jest inny. Nie czuję się częścią Kościoła, od kiedy jako tako samodzielnie myślę o świecie, czyli od czasów nastoletnich. Przypadały na lata 80., więc poszedłem trochę pod prąd. Wszyscy się wtedy akurat nawracali, ale mnie jakoś żaden ksiądz nie przekonał.
Prywatnie wierzę, że o tego typu sprawach decyduje ślepy traf, jak w moim ukochanym „Przypadku” Kieślowskiego. Bogusław Linda odgrywa tam trzy odmienne warianty swojego życia w zależności od tego, jak się potoczy pieniążek po nierównej posadzce dworca Łódź Fabryczna. W jednym z nich Linda spotyka sympatycznego księdza, którego gra Adam Ferency. Kto wie, jako szukający swojej drogi młody człowiek może i dałbym się takiemu księdzu nawrócić – ale go nie spotkałem. Stety czy niestety? Sam nie wiem, choć wydaje mi się, że moje życie w hipotetycznym wariancie katolickim wyglądałoby z grubsza tak samo. Pewnie dlatego na kryzys polskiego Kościoła spoglądam z chłodną obojętnością.
Konserwatywni publicyści straszą, że gdy ludzie stracą wiarę, zaczną od tego masowo kraść i zabijać, bo nie ma innych źródeł moralności. Wydaje mi się to – łagodnie mówiąc – brednią, która nie zasługuje na polemikę.
Nie uważam siebie za wroga Kościoła, ale Kościół wielokrotnie deklarował się jako wróg ludzi takich jak ja. Jego przedstawiciele od dekad wyklinają wyborców lewicy, zwolenników prawa do aborcji, praw LGBT, marksizmu kulturalnego i tym podobnych.