Nie uważam siebie za wroga Kościoła, ale Kościół wielokrotnie deklarował się jako wróg ludzi takich jak ja. Jego przedstawiciele od dekad wyklinają wyborców lewicy, zwolenników prawa do aborcji, praw LGBT, marksizmu kulturalnego i tym podobnych. Niby więc kryzys Kościoła jest mi obojętny, ale nie udaję, że śledzę go bez schadenfreude.
Temat „europejskiego superpaństwa” udało się w Polsce tak zdemonizować, że mało kto w kampanii wyborczej odważył się być „za”.
Rozumiem 20-latków, którzy są wstrząśnięci naszą obojętnością. Oni już widzą nadchodzącą katastrofę. Wszyscy ją widzą, ale starsze pokolenia na razie po prostu „nie patrzą w górę”. Jesteśmy dla Ostatniego Pokolenia jak ten Wieniawa-Długoszowski, który konno wjeżdża do „Adrii”.
Przejawem lękliwości młodego pokolenia ma być to, że nie akceptuje „metod zarządzania z lat 90.”, więc na chamskiego szefa albo seksistowskiego wykładowcę składa skargę. Moje pokolenie po prostu udawało, że nie widzi problemu.
Niedawno żegnałem się felietonem z czytelnikami „Gazety Wyborczej”, tymczasem zaskoczony i szczęśliwy piszę teraz felieton powitalny do POLITYKI. To zaszczyt dołączyć do pisma publikującego niegdyś takich mistrzów, jak Passent, Stomma, Pilch czy Toeplitz. Jeśli spadnę, to z konia tak wysokiego, że nawet nie zaboli.
Do wszystkich pomysłów, którymi Stanisław Lem wyprzedził swoje czasy w prozie SF, wypada dziś dorzucić jeszcze jeden: skrupulatną kontrolę własnego wizerunku i biografii.
Czy współczesny świat jest połączeniem antyutopii George’a Orwella i Aldousa Huxleya?