Kiedy Suzanne Collins zawojowała świat trylogią „Igrzyska śmierci”, nie podejrzewała, że rośnie jej potężna konkurencja. Rok 2024 przyniósł igrzyska oburzenia. Zawody sportowe giną w cieniu ceremonii otwarcia, która podzieliła świat. Jednych zachwyciła rozmachem, tropami artystycznymi, aluzjami literackimi. Innych rozsierdziła, bo w pokazie mody dopatrzyli się aluzji do „Ostatniej wieczerzy”, co uznali za obrazoburcze. Stop. Kto uznał? Ot, skromny przykład. Ksiądz Tomasz Białoń grzmiał: „Lewicowe środowiska po raz kolejny pokazały swoją siłę i pogardę świętości”. Dalej pisał w poście na Facebooku o „chorych tęczowych świętościach”, które „uderzają w naturę człowieka”, o promowaniu zboczeń przez ideologów LGBT oraz o hańbie (a jakże). Wywód zakończył tak: „Naszym chrześcijańskim sposobem życia ma być miłość w prawdzie”.
Jak rozumiemy, wyrazy takie, jak „chore”, „zboczenie” oraz „świętość” – pisana w cudzysłowie lub bez, w zależności od tego, czy jest właściwa, czy zboczona – to idealne słowa na wyrażenie postulowanej miłości. Nie wiemy, jak księdzu, ale nam miłość kojarzy się z dobrem, dawaniem i cieszeniem się szczęściem drugiej istoty. Na pewno nie ze stawianiem warunków: „Będę cię kochać, jeśli będziesz hetero, z obrączką, bez skoków na boki…”.
„Kocham, jeśli…” to tzw. miłość warunkowa. Tylko że ona nie jest miłością. Jest manipulacją i próbą podporządkowania sobie drugiej istoty. Kiedy występuje w związkach między partnerami czy rodzicami i dorosłymi dziećmi, specjaliści radzą wiać, gdzie pieprz rośnie. Ktoś, kto „kocha” warunkowo, nie będzie miał dla nas litości ani miłosierdzia. Szkoda, że nie ma wspólnej dla wszystkich ludzi definicji miłości.