Powrót do przeszłości
Powrót do przeszłości. Władza nie ma serca do polityki historycznej. Czas sobie o niej przypomnieć
Kiedy na przełomie wieków pojawił się w naszym obiegu umysłowym termin „polityka historyczna”, wywoływał rozbawienie. Wydawał się niedorzeczny w kompilowaniu pozornie rozbieżnych pojęć. Wkrótce jednak okazało się, że historia może być istotnym politycznym orężem.
Początki były niewinne: zorganizowane latem 2004 r. obchody 60. rocznicy wybuchu powstania warszawskiego jak nigdy wcześniej spotkały się z żywym odzewem mieszkańców stolicy, którzy tłumnie odwiedzali otwarte z tej okazji muzeum. Było to oczko w głowie ówczesnego prezydenta miasta Lecha Kaczyńskiego, który wygospodarował niemałe pieniądze na inwestycję i otoczył politycznym patronatem pomysłodawców wystawy – grupkę młodych konserwatywnych intelektualistów, zwanych odtąd muzealnikami. Niemal z dnia na dzień po latach posuchy patriotyzm znów stał się modny, co niewątpliwie bardzo pomogło Lechowi Kaczyńskiemu pokonać rok później Donalda Tuska w starciu o prezydenturę.
Jak zwyrodniałe formy może przybrać polityka historyczna, mogliśmy się przekonać dopiero w minionej ośmiolatce. I w sumie nic dziwnego, że dzisiaj wielu historyków postuluje, żeby skompromitowany termin zastąpić mniej inwazyjną „polityką pamięci”, już bez indoktrynacji, ale ze świadomością zadań ciążących na elitach państwa w sferze tożsamości.
Próżnia po PiS
Ta „polityka pamięci” nie jest obca Rafałowi Trzaskowskiemu, który jak kiedyś Lech Kaczyński sam chciałby urząd prezydenta stolicy zamienić na prezydenturę kraju. Obchodzona niedawno kolejna okrągła rocznica powstania była świetną okazją do zaprezentowania odnowionego wzorca patriotyzmu po rządach PiS. Bez otwartego negowania tradycji martyrologiczno-heroicznej, której hołduje prawica, skądinąd czyhająca na kolejne dowody braku patriotyzmu liberalnych elit.