Matka jest po to, by najpierw dziecko donosić, a potem kazać mu się wynosić. Na koniec robi mu numer i umiera, o czym niedawno pisał Jarosław Skurzyński w „Złym synu”, a wcześniej jego starsi koledzy po piórze, choćby Marek Bieńczyk czy Albert Camus. Parę tygodni temu mój starszy syn wyjechał na studia i odtąd rodzina i przyjaciele – rozumiem, że z troski lub wyuczonej dyplomacji – zapytują mnie: „Jak tam, mamuśka? Puste gniazdo, dobrze, że masz chociaż młodszego… Może wreszcie do kina skoczymy, do teatru, nie martw się”. Niektórzy pochylają się nad moim metrażem, kredytem i portfelem: „A może pokój wynajmij jakiejś miłej studentce albo na gabinet? Teraz mnóstwo tych coachów jest, muszą gdzieś te nawijki i szkolenia robić”. U mnie to ewentualnie gabinet doktora Caligari mógłby hulać. Chociaż?
Wynajmowanie to rzeczywiście niezły pomysł. Inflacja znowu wyciąga szyję jak grzyb po deszczu. Fasolka szparagowa po 10 zł. Na dwudniową wycieczkę szkolną niektórzy rodzice wyskakują ze 100 zł dla dziecka (ot, „drobne na pamiątkę”). Pamiętam matkę mojego pierwszego „poważnego” chłopaka, cudowną kobietę, która w koszmarze komuny, systemu walczącego z „prywatną inicjatywą”, prowadziła własny gabinet dentystyczny w jednym z pokojów swojego mieszkania. Jednocześnie samodzielnie wychowywała dwoje dzieci. Owszem, jedno wyrosło na stomatologa.
Nie chce mi się tu bawić we wróżby z wosku, czyli pochylanie nad miską z moim dzieciństwem. Wiadomo, że pępowina między matką a córką była ulotna jak smuga contrail, którą samolot maluje na niebie. Z żadnego gniazda wygramolić się nie musiałam, chyba że gniazdem nazwiemy klub Spatif, gdzie jeszcze wspólnie z moim „starym” udało im się zgubić mój aparat ortodontyczny.