Wyrwa jest w nas
W teatrach zrobiło się cringe’owo. Bardziej żenuje to, co na scenie, czy to, co na widowni?
Wśród wielu pieców i piecyków, z których chleb jadałem, była i krakowska szkoła teatralna. Gdy ks. Józef Tischner nie mógł już sam prowadzić zajęć ze studentami reżyserii, spuścił to na mnie. Chyba nigdy nie miałem tak dziwacznych zajęć. Ledwiem gębę otworzył, już protesty, już dysputy. A do tego krzyki i płacze, bieganina po korytarzach, bo studenci ćwiczą wżdy i wszędy. No, istny dom wariatów! Nie wiem, czy nauczyłem czegoś przyszłych reżyserów, lecz sam dowiedziałem się sporo o głębokiej, narcyzmem przełamanej neurotyczności teatru i egzystencjalnym koszcie, jaki płacą aktor i reżyser za przywilej uprawiania swojej sztuki. Wielu w życiu poznałem ludzi teatru i wszyscy oni jakby się zmówili, powtarzając mi wciąż słowo „zawód”, „ten zawód”. Nie ma chyba drugiego zawodu, który by siebie tak kontemplował.
Z tych starych znajomości ostały się zaproszenia, jakie czasem tu i ówdzie dostaję. Ostatnio przypomniała sobie o mnie krakowska Łaźnia Nowa, namawiając na spektakl „Wyrwa”, wyreżyserowany przez debiutantkę Barbarę Bendyk, na podstawie tekstu Macieja Bogdańskiego. Ot, godzinna jednoaktówka na dwoje aktorów, podłogę i kilka tanich gratów. Spodziewałem się wrzasków, ganiania nago po scenie i egzaltowanego chaosu udającego sztukę, z owacjami na stojąco durnowatej publiczności na końcu. Bo tak to niestety najczęściej wygląda i sam już nie wiem, czy bardziej żenuje mnie to, co na scenie, czy to, co na widowni. Ogólnie bowiem zrobiło się w teatrach trochę cringe’owo, przez co zacząłem tych nazbyt hałaśliwych przybytków unikać. Wolę Teatr Telewizji.
Jak człowiek się uprzedzi, źle nastawi, to trudno go przekonać. Ale gdy się już taki przekona, to na dobre. I muszę powiedzieć, że jestem pod wrażeniem tej sztuki i tej roboty, która nie wyglądała jak debiut.