Kierująca resortem funduszy i polityki regionalnej Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz dość niespodziewanie zapowiedziała uregulowanie i ograniczenie rynku najmu krótkoterminowego w Polsce. Byłaby to prawdziwa rewolucja, bo na razie takie platformy jak Airbnb czy Booking mogą działać u nas praktycznie bez ograniczeń. Samorządy nie mają żadnych możliwości kontroli, chociaż od dawna o to apelują. Jedyną ingerencją państwa w ten biznes jest żądanie, aby Airbnb czy Booking przekazywały skarbówce dane o współpracujących z serwisami właścicielach lokali. Zdaniem Pełczyńskiej-Nałęcz ograniczenie skali zamieniania mieszkań w wakacyjne apartamenty pozwoli powstrzymać wzrost cen nieruchomości i czynszów.
Problem dotyczy przede wszystkim dużych miast, bo to tam najem krótkoterminowy jest najbardziej kontrowersyjny. Z jednej strony jest bardzo popularny wśród turystów, którzy za cenę porównywalną z pokojem hotelowym mają do dyspozycji znacznie większą i wygodniejszą przestrzeń. Jednak dla stałych mieszkańców popularnych dzielnic to już prawdziwe utrapienie – źródło nocnych hałasów i brudu na klatkach schodowych. Poza tym im więcej najmu krótkoterminowego, tym mniej mieszkań dla zwykłych lokatorów. Teoretycznie problem dotyczy dosyć niewielkiej liczby lokali. Według analiz firmy HREIT na taki najem przeznaczone jest ok. 3 proc. wszystkich mieszkań w Gdańsku, 2 proc. – w Krakowie i niemal 1,5 proc. – w Warszawie. Ale w najbardziej atrakcyjnych dzielnicach te wskaźniki są dużo wyższe. Do tego takich ofert szybko przybywa.
Pełczyńska-Nałęcz przekonuje, że na każde 100 nowych lokali w stolicy aż 20 trafia na ten rynek. Ministra wytacza zatem ciężkie działa: obowiązkowy rejestr lokali wynajmowanych na platformach (do tego akurat zobowiązują nas nowe przepisy unijne), zmiany fiskalne mające zniechęcać do najmu krótkoterminowego (zapewne wprowadzenie wyższej stawki podatku), a nawet strefy wolne od takiego procederu, które będą mogły tworzyć samorządy.