Noszę dziurawe, przetarte na łokciach swetry. Sklejam stare filiżanki, piję z poszczerbionych kubków, noszę stary nakręcany zegarek, a auto zmieniam na nowsze dopiero, gdy jest wyczerpane jak stary koń, który nie może już wstać. Moja pralka i dżinsy są starsze niż mój syn student. Natomiast strzegę się wyświechtanych fraz: „u nas w szkole”, „gdy byłam młodą stażystką”, „na moim wydziale”, „moja babcia to dziesiątkę odchowała i jeszcze”, „nasz trener tak wrzeszczał, że aż szatnia się trzęsła”, „każdy pił”, „jadło się chleb z cukrem”. Może to jakiś instynkt dziennikarski każe mi kwestionować wszelkie tezy, a może to brak skłonności do używania tzw. chłopskiego rozumu. „Za moich czasów to nie było żadnego ADHD, żadnych niebinarnych ani innych mobbingów i przewrażliwionych cipek” – ten refren słyszę częściej niż szlagiery Niemena.
Zaczęłam pracować na pierwszym roku studiów, więc już trzy dekady obserwuję zmiany w relacjach między pracownikami a przełożonymi. Co parę lat jedna czy druga przemocowa sytuacja wyjdą na jaw – przeważnie dlatego, że rzecz dzieje się w grajdołku mediów i kultury. Tu są ludzie piszący, z dostępem do sociali, kamer, notesów z telefonami do znajomych twórców, kuratorów, pisarek czy youtuberek. Jednak skala przyzwolenia na przemoc w sytuacjach, gdzie ktoś silniejszy wykorzystuje słabszego, jest gigantyczna. Trudno powiedzieć czy to mężczyźni, czy kobiety częściej awansują przez łóżko; statystyk w pokojach działu HR nie wywieszają.
Od lat nie podpisałam żadnego listu w obronie kogoś na stanowisku ani też piętnującego czyjeś poczynania. Nawet jeśli podsuwały mi go koleżanki lub gdy osoba pomawiana o mobbing była moim znajomym lub miałam przyjemność ją poznać.