Tuż przed najważniejszymi wyborami świata, czyli tymi w USA, mieliśmy dwa, na pozór peryferyjne, głosowania w Europie. Nie lekceważmy tego, co się wydarzyło w Mołdawii i Gruzji. W obu krajach odbyło się faktyczne referendum (w Mołdawii nawet formalnie) z jednym, zasadniczym dla przyszłości tych państw, pytaniem: Zachód czy Wschód; Unia Europejska czy ruskij mir? Przegrana gruzińskiej demokratycznej koalicji z tamtejszym PiS-em, czyli rządzącą od lat autorytarną formacją o patetycznej nazwie Gruzińskie Marzenie, nie zaskoczyła. Były wyborcze manipulacje, oszustwa, a przede wszystkim zmasowana propaganda siejąca strach, że zwycięstwo „demokratów” oznacza wojnę z Rosją i los Ukrainy. Szantaż okazał się skuteczny. Europejskie marzenie Gruzji dobiegło końca – być może na pokolenie – a Putin bez jednego wystrzału rozciągnął protektorat nad kolejnym postsowieckim państwem.
W Mołdawii, która szczęśliwie jest bliżej europejskiego centrum niż odległa, odizolowana Gruzja, wynik wyborów też rozczarowuje: opcja unijna – wydawałoby się, że dla tego biednego kraju to jak łapanie Pana Boga za nogi – uzyskała w referendum większość zaledwie kilkunastu tysięcy głosów; gdyby nie diaspora, mieszkańcy tego kraju również wybraliby Rosję. Część dała się kupić (podobno agenci Kremla płacili po 50–100 dol. za głos), ale i tak niemal połowa Mołdawian wolałaby raczej patronat Moskwy niż Brukseli. I znów ta sama co w Gruzji propaganda: „demokraci” to podtrzymywanie wojny w Ukrainie i napływ uchodźców, a także moralne zepsucie, polityczny chaos, lewackie wymagania – a po drugiej stronie są pokój, bezpieczeństwo, tradycja, silny przywódca i porządek. Odłóżmy na chwilę lokalne konteksty małych europejskich republik: czy w wielkich wyborach Ameryki aby nie chodzi o to samo?