Marian prowadził dział historyczny „od zawsze”, dłużej niż ja żyję. Kiedy rozgryzałam działanie grzechotki, Marian pisał, redagował, skupiał wokół „Polityki” wspaniałych historyków. Kiedy musiałam zostać w domu, bo nie przyjęli mnie do przedszkola, Marian musiał podjąć decyzję: zostać w Polsce i przetrwać antysemicką nagonkę czy emigrować. Toteż kiedy spotkaliśmy się w redakcji i zaczęłam z nim współpracować, było to dla mnie wydarzenie. Kiedy przeszedł ze mną na „ty”, kiedy w dedykacji swojej książki użył słowa „przyjaciel”, to znaczyło wiele.
Zaczął przybijać żółwika
Kłóciliśmy się o teczkę. Tłumaczyłam Marianowi, żeby pozwolił mi ją nosić za sobą. Zasługiwał. Ale był uparty. Po pierwsze, teczki nie chciał używać. Wolał czarny, wysłużony plecaczek. Wygodniejszy i pojemny, zawsze wypełniony książkami i notatkami. A po drugie, ilekroć próbowałam ten plecak podnieść pierwsza, był szybszy. Co najwyżej pozwalał pomóc go sobie założyć. Marian lubił czuć się samodzielny. Ostatecznie czasami dla świętego spokoju pozwolił zrobić sobie kawę z mlekiem, kiedy siedział przy biurku w redakcji pochylony nad kartkami z artykułem, wodząc długopisem po linijkach i zapisując uwagi.
Przez ostatnie dziesięć lat nie usłyszałam od niego, żeby się uskarżał na dolegliwości. Mimochodem usprawiedliwił się kiedyś, że nie przeczyta tekstu od razu, bo czeka go tego dnia zastrzyk w oko. I temat zamknął. Nie pasjonowały go rozmowy o bólach w kolanie czy kręgosłupie, pękających naczynkach krwionośnych. Pytania o zdrowie ucinał i przechodził do tego, co naprawdę istotne – do omawiania przeczytanych tekstów, planowania artykułów do „Polityki”, uwag o najnowszych książkach. Badania, zastrzyki, diagnozy – to gdzieś tam w tle było, ale machał na to ręką.