Samorządy powoli podnoszą się po szoku, jaki zaserwowały im rządy PiS. Uratować mają je nowe zasady finansowania, które uniezależniają wpływy do lokalnej kasy od przedwyborczych prezentów dla podatników wymyślanych w Sejmie. Jednak poprawa sytuacji finansowej miast nie nastąpi szybko. Wciąż ogromnym obciążeniem są rosnące wydatki na szkolnictwo i zbyt niska subwencja oświatowa. Do tego dochodzą podwyższanie płacy minimalnej i bardzo droga energia. Poza tym trzeba nie tylko spłacać stare zobowiązania, ale także mieć środki na wkład własny do projektów unijnych. Dzięki odblokowaniu pieniędzy z Krajowego Planu Odbudowy tych jest więcej, ale wiele projektów trzeba ukończyć już w przyszłym roku.
Aby finansować deficyt, coraz więcej samorządów decyduje się na emisję obligacji. Tak właśnie postąpił m.in. Sopot. Jak mówi skarbnik kurortu Mirosław Goślicki, obligacje zapewniają miastu większą elastyczność niż kredyty. Oprocentowanie obu tych instrumentów jest podobne, ale obligacje pozwalają na bardziej elastyczną spłatę, w zależności od aktualnej sytuacji finansowej samorządu. Najpopularniejsze są obligacje 10-letnie, w których przypadku co roku trzeba oddać jedną dziesiątą kapitału. Emisją obligacji komunalnych (zgodę na taką operację muszą najpierw wyrazić radni) zajmuje się bank wybrany w przetargu. Wygrywa zazwyczaj ten, który zaproponował najniższe oprocentowanie. To on kupuje obligacje, w ten sposób pożyczając samorządowi pieniądze.
Część obligacji trafia potem na giełdę, gdzie teoretycznie mogą je kupować chętni inwestorzy. Także ci indywidualni, czyli zwykli obywatele. W praktyce jest to jednak bardzo trudne, bo obrót takimi papierami jest mały. Nierzadko nawet zerowy. A szkoda, bo z pewnością znalazłoby się sporo mieszkańców, którzy pożyczyliby swojemu miastu pieniądze na korzystnych warunkach.