Kraj

Le Pen miała rację

Populistyczni politycy oskarżają elity o korupcję i obiecują „oczyszczenie bagna”. A gdy tylko sami dojdą do władzy, kradną pieniądze jeszcze bardziej bezwstydnie.

W 2013 r. Marine Le Pen wystąpiła w programie „Public Senat” z apelem o wprowadzenie jak najostrzejszych przepisów antykorupcyjnych. Kontekstem audycji był skandal, który wstrząsnął Francją. Media wytropiły, że Jérôme Cahuzac, minister gospodarki w rządzie Jean-Marca Ayrault, unika opodatkowania za pomocą tajnych kont za granicą. Dla Le Pen to było jak manna z nieba. Jej Front Narodowy od dawna był wieczną opozycją. W 2012 r. udało jej się wprowadzić dwoje posłów do 577-osobowego Zgromadzenia Narodowego, sama w wyborach jak zwykle przepadła. To i tak był sukces, bo w poprzedniej kadencji partia miała w parlamencie 0 mandatów.

Le Pen mogła więc przedstawiać siebie jako kogoś spoza „francuskiej klasy politycznej”. Grzmiała w tym wywiadzie, że klasa ta jest nieuleczalnie skorumpowana. Domagała się jak najsurowszych kar nie tylko za kradzież czy korupcję, ale i wszelkie formy niewłaściwego wydatkowania pieniędzy publicznych. „Kiedy wyciągniemy wnioski? Kiedy wprowadzimy dożywotnią niewybieralność dla tych, których skazano za czyny popełnione za sprawą pełnionego mandatu?” – krzyczała.

Tymczasem prace nad zaostrzeniem przepisów już trwały. Kierował nimi socjalistyczny minister Michel Sapin, dlatego potocznie mówi się o przyjętej w 2016 r. „ustawie Sapina”. Nie jest aż tak surowa, jak domagała się tego Le Pen. Rzeczywiście przewiduje kary za wszelkie formy niewłaściwego gospodarowania środkami publicznymi – po francusku détournement, czyli dosłownie „skierowanie w niewłaściwym kierunku”. Zgodnie z postulatem Marine Le Pen obejmuje też zakaz ubiegania się o stanowiska publiczne dla wszystkich skazanych za przestępstwa popełnione w związku ze sprawowanym mandatem – acz nie dożywotni (jak tego żądała), tylko pięcioletni.

Polityka 15.2025 (3510) z dnia 08.04.2025; Felietony; s. 90
Reklama