Wybór nowego papieża jest zawsze wielkim globalnym wydarzeniem. Sprzyja temu samo misterium konklawe, mocno już osadzone w popkulturze; fakt, że takie wybory – przy dożywotniej formule pontyfikatu – odbywają się raz na kilkanaście, a nawet kilkadziesiąt lat; wreszcie, że „mocą Ducha Świętego” wyłaniany jest jednoosobowy, doktrynalnie nieomylny przywódca ponadmiliardowego Kościoła. Wybór zawsze więc wywołuje wielką ciekawość, mnóstwo spekulacji przed i po, dużo sprzecznych nadziei, nawet u ludzi dalekich od religii.
W Polsce, kraju historycznie katolickim, to, kto zostanie następcą św. Piotra, a ściślej, Jana Pawła II, ma znaczenie także polityczne. Bigoteryjna prawica oczekuje „watykańskiego Trumpa” (Biały Dom opublikował jego kabotyński wizerunek w szatach papieskich), „cywile” chcieliby pewnie pontifeksa otwartego, empatycznego, progresywnego społecznie. I raczej, jak zwykle, się zawiodą. Tak jak na Franciszku, „papieżu ubogich”, który żadnej głębokiej zmiany w instytucjonalnym Kościele nie dokonał, a dla wielu Polaków symbolem jego pontyfikatu stało się mianowanie na krakowski tron Wojtyły kościelnego hejtera abp. Jędraszewskiego.
Kto chciałby powiedzieć watykańskiemu konklawe „Szczęść Boże!”, musi mieć poczucie, że ta fraza została właśnie publicznie zszargana przez innego ultrakatolickiego nienawistnika Grzegorza Brauna, który tak zwykł rozpoczynać każde swoje wystąpienie. Również i to, podczas tzw. prezydenckiej debaty w „Super Expressie”, gdzie zaraz po pobożnej inwokacji rozwinął swoje jawnie antysemickie narracje. Rzecz w tym, że przeciwko tej – niemal podręcznikowej – mowie nienawiści zaprotestowało od razu ze 200 organizacji społecznych, ale bynajmniej nie episkopat, nie kapłani.