Nie skusiłam się na żadną debatę kandydatów, bo memizacja rozmów przeraża mnie jak sinice, nie chcę w tym się kąpać. No i kupiłam sobie rok temu nowy rower. Amortyzuję tę inwestycję. To potrwa, bo zwykły rower kosztuje dziś tyle, co obraz olejny ciekawej artystki lub operacja kolana czy żuchwy. Podniebne ewolucje na wykrotach mogą się takową skończyć – modne są skoki na rowerach. Gdzie się podziały czasy, gdy miałam zwykły błękitny składak Czajka – oświetlenie na dynamo, hamowanie pedałami – i niczym królowa dzielni patrolowałam nim mój rewir? W Warszawie co prawda ścieżek rowerowych wciąż brakuje, a niektóre kończą się zupełnie niezapowiedzianie i można wjechać w ścianę, znak lub autobus, ale miasto tak zaroiło się od jednośladów, jakby na każdego mieszkańca przypadały po dwa. A znam maniaków posiadających po cztery i więcej.
I ja dałam się złamać i po dekadach jeżdżenia składakiem rok temu rozstałam się z astronomiczną sumą prawie 5 tys. zł i kupiłam czeski rower z przerzutkami i amortyzacją, więc mogę jeździć po Puszczy Kampinoskiej czy skoczyć nad Zalew Zegrzyński i wrócić prosto w ramiona specjalnego kremu do smarowania tyłka. Po stu kilometrach moje pierwsze kroki przypominają krok kowboja po rodeo. Niechybnie nachodzą mnie refleksje na temat kompensacji – czy pięćdziesięciolatka w elastycznych majtasach wyłożonych pieluchą nie zagłusza jednak erotycznej nudy dominującej w krajobrazie? Coraz więcej fanatycznych rowerzystów udających Francesca Mosera na osiedlowych ścieżkach, a coraz mniej dzieci w piaskownicach.
À propos kremu do smarowania tyłka. Ciekawe debaty umarły między innymi dlatego, że dziennikarze trzęsą tą częścią ciała. Z bliżej mi nieznanych przyczyn chcą być lubiani przez wszystkich: reklamodawców, prezesów z politycznego rozdania, ambasadorów Trumpa i Putina oraz przez wszystkich Polaków, a nawet przez swoich rozmówców.